Turniej rozpoczął się już w piątek, 24 września 2004. Na radzie Drużyny w poprzedzający poniedziałek do komandoskiego zadania został skierowany zastęp specjalny "Szopy" w składzie "Strzała" (Michał Strzelecki), "Grzyb" (Daniel Karkowski), "Morda" (Kuba Kurek), "Pawcio" (Paweł Huras), "vanMarek" (Marek Marczak) i ja, "Winiar" (Konrad Winiarski). Tak dla porządku przypomnę tylko, że "Szopy" to także zastęp Orli, czyli najlepszy zastęp Mazowsza, wyłoniony w trakcie Zlotu Św. Jerzego.

Zastęp "Szopy" stanowił szpicę Szesnastki, gdyż już w piątek po południu miał wziąć udział w "Wielkomiejskiej Grze" we Wrocławiu. Jak się miało później okazać, wysłanie nas do Wrocławia zapobiegło dyskwalifikacji Drużyny (spotkała ona jedną z naszych rywalek, Lotniczą Dziewiętnastkę z Krakowa). Jego udział w grze był możliwy dzięki uprzejmości Pani Dyrektor Gimnazjum Staszica, która wszystkich harcerzy Szesnastki zwolniła tego dnia z lekcji, przy czym część z nas pojechała z klasami pierwszymi na wycieczkę poborową, a część na Turniej.

Zbiórka "Szopów" odbyła się o godzinie 7.00 pod Gimnazjum Staszica. Dostaliśmy bilety na pociąg, plan Wrocławia i jeszcze drobne pieniądze na nieprzewidziane wydatki. Kuba Kurek pokazał bardzo zgrabny proporzec wykonany specjalnie na grę, zgodnie z wymogami postawionymi nam przez organizatorów turnieju. Na żółtym polu namalowany był śląski czarny orzeł, a na odwrotnej stronie (niebieskiej) już w pociągu dopisaliśmy jeszcze "16 WDH". Około 7.15, kiedy czekaliśmy wraz z Lechem na Daniela, otrzymaliśmy smsa od dziewczyn z Warszawskiej Czwórki. Prosiły, abyśmy udali się na pobliskie skrzyżowanie Nowowiejskiej i Alei Niepodległości. Wyczuwaliśmy w tym jakiś podstęp. Na skrzyżowaniu dopadł do nas Daniel i powiedział, że widział jak dwie "czwórki", tj. Blanka i Marysia, biegły za halę sportową. Szybko zawróciliśmy, ale we wskazanym przez Daniela miejscu zastaliśmy tylko list, duży napis kredą i.... torebkę z 7 pączkami. W liście był wiersz od dziewczyn i tajemniczy komunikat "22.43 w parku Kaskada pod pomnikiem Olgi Przełęckiej". Na razie nie mieliśmy czasu głowić się nad tą zagadką, gdyż o 7.50 musieliśmy być już na Dworcu Centralnym, skąd odchodził nasz pociąg.

 

 

 

 

Na Dworzec dostaliśmy się piechotą. Gdy czekaliśmy na peronie zadzwonił telefon. Daniel pobiegł po przesyłkę. Jak się okazało, była to laska skautowa dla Kuby i krzyż harcerski "Pawcia" z nabitą złotą lilijką ćwika. Tymczasem, najwidoczniej natchniony pączkami od "czwórek" Kurek (ale rym!) kupił aż 15 pączków po promocyjnej cenie (wczorajsze). Mieliśmy więc co jeść.

W pociągu zajęliśmy cały przedział. Na początku musieliśmy trochę poduczyć się historii Wrocławia. Poświęciliśmy temu jakieś... 15 minut. Następnie dopracowywaliśmy proporczyk z elementami symboliki śląskiej. Reszta drogi zeszła nam na grze w "Wampira", w której stado Kurka błądziło po własnej klatce schodowej, "vanMarek" krył się w fajansie, a jedynym wyjściem był granat. W czasie drogi mieliśmy moment paniki, kiedy okazało się, że w Łodzi zaczęliśmy zawracać do Warszawy. Na szczęście okazało się, że jest to planowe przetaczanie pociągów "w mieście, gdzie kończą się tory"

Na stację Wrocław Główny wjechaliśmy o 14.25. Od razu po wyjściu z Dworca zapytaliśmy pewnego pana o drogę na plac, na którym wyznaczono nam zbiórkę. Dziwny pan co drugie słowo mówił "potężny". Zgodnie z jego wskazówkami, po minięciu "potężnego" kościoła, dwóch "potężnych" skrzyżowań, "potężnej" katedry i "potężnego" Media Marktu doszliśmy na miejsce, pod kolumnę Chrystusa Króla. Rozlokowaliśmy się więc na ławce na pobliskim bulwarze. Byliśmy na razie sami (jeśli chodzi o harcerzy). Wysłaliśmy zwiad do klasztornego WC, w którym stawka wynosiła 60 gr. za pisuar i 30. gr za mycie rąk oraz drugi zwiad do sklepu po picie. W drodze powrotnej ze sklepu spotkaliśmy naszych rywali z Gdańska i wtedy mieliśmy już pierwsze rozeznanie co do ich siły. Przyjechało ich 16 (piękna liczba). Zapomniałbym dodać, że pierwszą rzeczą, jaką ujrzeliśmy po wyjściu z Dworca, były dwa tramwaje o numerach "16". Odebraliśmy to, jako dobry znak, wierzyliśmy, że ta liczba będzie wkrótce na ustach wszystkich.

 

 

 

 

Po powrocie na naszą ławeczkę podszedł do nas druh obwieszony przeróżnymi odznakami jak ruski generał i zaprosił naszego przełożonego. Zgodnie w wymogami regulaminu Marek został szefem komandoskiej kipy "Szopów" jako najstarszy wiekiem i stażem harcerskim. Wraz z Pawłem poszli więc na przesłuchanie, na którym padało wiele pytań o pracę śródroczną Drużyny i o organizację 16 WDH. Pierwsze pytanie utkwiło nam szczególnie w pamięci, bo było chyba dla pytających najważniejsze, a nas trochę zbiło z tropu: "Czy macie kapelana w drużynie?" Zaczęło nam się wydawać, że organizatorzy szukali w regulaminie turnieju punktów, którym Szesnastka by nie odpowiadała, ale pewnie takie samo przesłuchanie czekało także naszych rywali.

Po odprawie odnieśliśmy plecaki i przyszykowaliśmy się do apelu. Na apelu o 16.00 stanęły tylko dwie drużyny. W czasie apelu z pieśnią na ustach wmaszerowała na plac drużyna z Gdyni. Musztra obu drużyn była imponująca, ale jak się miało później okazać, nie zdecydowała o wygranej. Miałem wrażenie, że widząc naszą skromną ekipę rywale po prostu nas zlekceważyli. Po apelu odbyła się odprawa zastępowych przed grą. W grze brali udział przyboczni i drużynowi drużyn z Gdańska i Gdyni, my - byliśmy sami. Po gwizdku nasz zastęp pobiegł do pierwszej przeszkody i zostawił wszystkich daleko z tyłu. Trzeba pochwalić organizatorów: gra była naprawdę WIELKOMIEJSKA, bo obejmowała obszar niemal całego Wrocławia. Przeszkody były bardzo zróżnicowane, sprawdzały harcerzy z bardzo wielu dziedzin. Jeśli chodzi o "Szopy", to prawdziwie wylewaliśmy z siebie siódme poty. Wykonywaliśmy zadania i staraliśmy się nie dać się wykryć naszym przeciwnikom.

Po zakończeniu tej bardzo męczącej i wymagającej gry o godzinie 20.00 zameldowaliśmy się na Dworcu Nadodrze. Tam powiedziano nam, że musimy na własną rękę dostać się do Trzebnicy. Razem z innym zastępem z Pomorza zapakowaliśmy się do autobusu i dojechaliśmy tam, gdzie trzeba było dojechać. Miejscem zbiórki w Trzebnicy była bazylika. Po dotarciu do niej zorientowaliśmy się, że jesteśmy jednym z pierwszych zastępów. Wybraliśmy sobie ładną ławeczkę i skonsumowaliśmy posiłek - pierwszy od dotarcia do Wrocławia. Niestety, składał się on tylko z moich krakersów i ogórków Kurka kupionych we Wrocławiu. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Ja z Danielem wypatrzyliśmy drugą ławeczkę i po prostu się na niej położyliśmy. Chyba usnęliśmy, bo zbudziła nas komenda oboźnego turnieju: "Zlot! Baczność!".

 

 

 

 

Nareszcie około 21.00 wymaszerowaliśmy do miejsca naszego obozowiska. Było ono oddalone o jakieś 35 minut drogi od bazyliki. W sumie to nie dużo, ale z ciężkimi plecakami i powłócząc obolałymi nogami odczuliśmy ją dość boleśnie. Po przemarszu przez malownicze miasteczko weszliśmy w las. Drużyny z Gdańska i Gdyni rozbiły swoje namioty, my mogliśmy tylko zrobić sobie wygodne legowisko, gdyż reszta 16 WDH (z namiotami) miała przyjechać dopiero o północy. Rozłożyliśmy więc karimaty pod leśną ławeczką (to już czwarta sławna ławeczka) i "poszliśmy w kimę". Zbudziła nas reszta Drużyny, która zajechała na miejsce biwakowania autokarem, przywożąc zresztą ze sobą zabranych po drodze harcerzy z Pomorza. Była już 2.00 w nocy. Okazało się, że jest nas z Szesnastki równo 28, a z Kaczorem, który uczestniczył na prawach obserwatora - 29! Półprzytomni rozbiliśmy namioty i szybko poszliśmy spać.

Następny dzień (sobota) rozpoczął się dość niezwykle. Mianowicie o 8.00 Burak stanął na środku obozowiska i zaczął grać na gitarze "Pójdę do nieba piechotą" i grał do aż momentu, w którym wszyscy stanęli w kręgu i zaśpiewali wraz z nim. Ja nie spałem już od 7.00. Wychyliłem się z namiotu i zlustrowałem teren, na którym się rozbiliśmy. Było to zbocze jakiegoś wzniesienia, pod nami był zabytkowy kościół, a przy kościele mała rzeczka. Wszystko to oczywiście było ukryte dość głęboko w lesie, więc teren był wprost idealny na biwak. Po tym jak już wszyscy wyczołgali się z namiotów, "BuPa" poprowadził rozgrzewkę, która polegała na podbiegnięciu pod to właśnie wzniesienie i zrobieniu paru ćwiczeń ogólnorozwojowych. Po rozruchu wzięliśmy ze sobą jedzenie, myjoły i poszliśmy nad staw umyć się. Cała akcja polegała na tym, że musieliśmy to zrobić pod czujnym okiem wędkarzy. Nasz wódz szybko wykombinował, że umyjemy się po harcersku - trzema garściami wody. Zorganizowaliśmy węża na wodę i zbudowaliśmy 3 prowizoryczne odstojniki. Jeden polewał z menażki 3 garście wody, a drugi się mył. Tak na zmianę. Po myciu przemaszerowaliśmy na miejsce śniadania. "BuPa" wykombinował tym razem prowizoryczny stół ziemny i wszystko grało. Krótka modlitwa i już spożywamy ze wspólnego stołu dary boże. Prawdziwym przysmakiem był tort od 4 WDH-ek, na którym ułożono pierwiastek z 16 (tort przyjechał autokarem z resztą Drużyny). Po posiłku z pieśnią na ustach wróciliśmy do obozu.

Już w kilka chwil po powrocie zagwizdano przygotowanie do apelu. O 10.30 odbył się apel. Tu zaprezentowaliśmy pokaz naszej musztry, która wypadła bardzo dobrze (przynajmniej na tle organizatorów, którzy mieli problemy z meldowaniem się i salutowaniem). Po apelu powróciliśmy do bazy. Na miejscu kazano nam przygotować się do gry po Trzebnicy i okolicach. Z moich skromnych obliczeń wyszło, że przeciętny patrol zrobił na tej grze jakieś 25 km marszo-biegiem. Nasz zastęp "Szopy" w swoim standardowym składzie, wzmocnionym Markiem i Zduniem, zrobił tych kilometrów pewnie ze 30.

 

 

 

 

O 11.00 gwizdnięto rozpoczęcie gry. Wtedy żywa ściana harcerzy ruszyła w dół wzgórza. Wyglądało to naprawdę imponująco. Przez pewien czas biegliśmy z patrolem Levego, ale potem każdy patrol udał się w inną stronę. Wszystkich przeszkód było 6. Czas do zaliczenia - do 19.30 z tym, że o 14.00 trzeba było stawić się na malowniczej górze na zadanie specjalne, czyli ugotowanie jak najlepszego obiadu w warunkach polowych. W tym czasie trwały również zawody dla drużynowych i przybocznych. Z racji tego, że nasza kadra była dość liczna, musieliśmy zdegradować Marka i Piotrka. Ostatni raz drużynowych widzieliśmy przy wybieganiu z lasu, a potem ślad po nich zaginął.

Jako pierwszą zaliczyliśmy przeszkodę z historii i inteligencji (dziwne). Do obiadu załatwiliśmy jeszcze tylko jedną przeszkodę, ale jakże wyczerpującą: tor przeszkód ze szczudłami, sznurkiem i "obrzygańcami". Na miejscu ujrzeliśmy patrol "BuPy" (czyli kadrę), który, jak się dowiedzieliśmy od Mikiego, radził sobie wyśmienicie. Jako jedyny spośród uczestników rozpalił ogień starą metodą puszczańską - pocierając drewno o drewno.

Wszystkie patrole ugotowały przepyszne obiady, zjadły je ze smakiem i ruszyły w dalszą morderczą trasę. Reszta gry była dla zastępu "Szopy" bardzo pomyślna. Załatwiliśmy przeszkody ze zmianą koła w samochodzie, zakładaniem OP-1 i bardzo chytrze przeszliśmy przeszkodę z węzłami. Jako jeden z 2 patroli zaliczyliśmy aż 5  przeszkód i dlatego wygraliśmy. Drugim patrolem był zastęp Levego, ale miał bardzo duże spóźnienie.

Po grze, o 19.30, weszliśmy do sali Henryka Brodatego w klasztorze przy trzebnickiej bazylice. Tam proboszcz opowiedział nam historię tego miejsca, a następnie zaprowadził do książęcej sali, w której zjedliśmy wspaniały posiłek przygotowany przez siostry. Całe pomieszczenie wyglądało imponująco. Wzdłuż sali stały 3 bardzo długie stoły, a prostopadle do nich ustawiony był stół honorowy, przy którym siedziała kadra turnieju. Po posiłku każda drużyna opowiedziała o sobie i zaprezentowała swój ulubiony pląs. Po tym przedstawieniu sędzia główny, Komendant Chorągwi Dolnośląskiej, ogłosił wyniki gry piątkowej. Jak już wspominałem, na tę grę wystawiliśmy samą elitę. Po odczytaniu trzeciego miejsca wiedzieliśmy, że będziemy na podium, ale nie wiedzieliśmy jeszcze z jakim wynikiem. Byliśmy bardzo zdenerwowani. Siedziałem obok Daniela i praktycznie obaj spadliśmy z krzeseł po przeczytaniu drugiego miejsca, bowiem już wtedy okazało się, że "Szopy" wygrały! Coś w tym było - te dwa tramwaje o numerach "16" przyniosły nam szczęście.

 

 

 

 

Po wizycie u sióstr wróciliśmy do obozu, aby przygotować się do ogniska. Niestety, był to chybiony pomysł, gdyż droga z bazyliki do obozu wynosiła 40 minut. A z bazyliki na miejsce ogniska - dalsze 10 minut. W ten sposób straciliśmy sporo czasu. Do przygotowania ogniska wyznaczyliśmy naszego stałego hajcunga - zastępowego "Szopów", czyli "Mordę". Ognisko odbyło się na pięknej górze w centrum Trzebnicy, z której widok rozciągał się naprawdę przedni: na utulone do snu miasto i wsie wokół Trzebnicy. Ognisko zaczęło się o 21.00 i trwało jakąś godzinę. Śpiewaliśmy to, co zwykle i chyba nie wypadliśmy najgorzej.

Do obozu każdy zastęp wracał indywidualnie. Z powodu poważnych otarć i odparzeń (szczególnie moich i Marka) wracaliśmy daleko za wszystkimi. W drodze powrotnej natknęliśmy się na pewną miłą panią, której na tyle przypadła do gustu rogatywka Marka, że chciała mu ją zabrać. Zahaczyliśmy po drodze o sklep całodobowy i tak z naszej 50 minutowej drogi zrobiło się 1,5 godziny. Wkrótce zakończyliśmy ostatni dzień rywalizacji w ciepłych śpiworach

Niedziela rozpoczęliśmy niemal nawykiem: pobudka w kręgu i rozgrzewka. Po rozgrzewce świętowaliśmy urodziny Piotrka Bogdanowa. Cała uroczystość nie trwała zbyt długo, gdyż padł rozkaz złożenia obozowiska. W jakieś 15 minut potem ruszyliśmy w drogę do zamówionego na 10.00 autokaru. Władowaliśmy bambetle i dojechaliśmy wszyscy (3 drużyny) do bazyliki. Śniadanie zjedliśmy przy wspólnym stole. Po posiłku wymaszerowaliśmy w szyku dwójkowym na apel podsumowujący na plac przed bazyliką. Było to zwieńczenie naszych trudów i poświęceń. Kiedy sędzia główny odczytywał wyniki, z kościelnej wieży zabrzmiały dzwony. Były to dzwony zwycięstwa i grały one dla 16 WDH. Po odczytaniu drugiego miejsca w naszych szeregach wybuchła prawdziwa euforia. Wiedzieliśmy, kto wiedzie prym w naszej Rzeczypospolitej harcerskiej. Gdy sędzia czytał wyniki, jakie osiągnęły poszczególne zastępy, Szesnastka po raz kolejny wpadła w szał radości: zastęp "Szopy" była najlepszy, a pozostałe trzy zastępy zajęły kolejne miejsca od drugiego do czwartego (przy czym czwarte ex aequo z zastępem z Pomorza). Komendant Chorągwi Dolnośląskiej bardzo chwalił zgranie i hart ducha zastępu. Zresztą wyniki mówiły same za siebie - odnieśliśmy zwycięstwa we wszystkich grach. Przyszedł w końcu czas na dekorację zwycięzców. Po nagrodę rzeczową (uprząż i liny do wspinaczki) i buławę Drużyny Rzeczypospolitej wystąpił Burak. Kiedy szedł, cała Szesnastka odezwała się jednym gromkim głosem: "BuPa, BuPa, BuPa!!!", uderzając w rytm laskami skautowymi o chodnik. Apel zgromadził wielu widzów, którzy obserwowali wszystko ze sporym zdziwieniem.

Tuż po apelu drużyny wmaszerowały na Mszę Św., tworząc piękny szpaler wzdłuż kościoła według kolejności zajmowanych miejsc. Tak właśnie najlepsza drużyna stała najbliżej ołtarza i sztandaru Chorągwi gospodarzy. Po Mszy proboszcz oprowadził nas po katakumbach. Byliśmy zrelaksowani i szczęśliwi, niewiele pamiętam więc z podziemi bazyliki.

 

 

 

 

Około godziny 13.00 wyjechaliśmy z Trzebnicy, ale postanowiliśmy podwieźć drużynę z Gdańska do Wrocławia, aby zdążyła na pociąg. Droga mijała nam na śpiewaniu, odpoczywaniu i przyszywaniu plakietek Drużyny Rzeczypospolitej do mundurów. Odtąd będzie noszona na prawym rękawie munduru. Po drodze do Warszawy zahaczyliśmy o McDonalds'a i tam Kaczor fundnął nam po zestawie championów. Oczywiście - nie zabrakło miłego akcentu żeńskiego. Przy stacji w Jankach wskoczyły do nas Marysia i Blanka i wręczyły nam przygotowane wcześniej marchewki z masy plastycznej firmy DAS.

Pod szkołę nr 23 dojechaliśmy około 21.00. Burak zameldował nas Komendantowi Chorągwi Mazowieckiej, czyli naszemu Szwejkowi. Odśpiewaliśmy "Bratnie słowo" stojąc w kręgu wraz z rodzicami, którzy witali nas w Warszawie. Ostatnim akcentem było przekazanie proporczyka obrzędowego (tego ze śląskim orłem) Burakowi (to ja byłem proporcowym przez cały turniej). Jeszcze tylko odebraliśmy oficjalne usprawiedliwienia nieprzygotowania do lekcji w dniu jutrzejszym, wydrukowane przez Lecha i podpisane na ławce przez Buraka i zakończyliśmy ten wyczerpujący wypad do Wrocławia i Trzebnicy. Turniej Drużyn Puszczańskich pokazał, że Szesnastka jest najlepszą drużyną harcerzy w ZHR, a zastęp "Szopy", no cóż, chyba najlepszym zastępem w Polsce...

skromny mł. Konrad Winiarski