Wyruszyliśmy z dworca Warszawa-Ochota nie bez pewnych przygód. Było nas niewielu (Janek Urmański, Mikołaj Nowakowski, Daniel Wołochowicz i Lech Najbauer), a w dodatku w takim składzie, że wyglądało to na powtórkę obozu rowerowego w wykonaniu 50% jego uczestników. Ale nic to: zebraliśmy się na kilka minut przed odjazdem pociągu do Sochaczewa, Janek stał w kolejce po bilety, a reszta beztrosko rozmawiała. Pomachaliśmy mu nawet przez szybę, gdy już dochodził do kasy, ale dopiero na peronie okazało się, że kupił bilet... tylko dla siebie. W te pędy rzuciliśmy się do kas, ale nikt z kolejki nie chciał nas przepuścić, więc machnęliśmy na to ręką i wrzuciliśmy rowery do przedziału bagażowego zgłosiwszy uprzednio konduktorowi braki w ubiletowieniu. Wkrótce zresztą nabyliśmy odpowiednie kwitki i po jakimś czasie kontynuowaliśmy swobodną pogawędkę na tematy ogólnorozwojowe.

Kiedy wreszcie dojrzeliśmy do rozważań poświęconych naszej wycieczce spostrzegliśmy, że w zasadzie nie zdecydowaliśmy się jeszcze jaką trasą pojedziemy. W planach mieliśmy zwiedzenia Muzeum Bitwy nad Bzurą w Sochaczewie i uczestnictwo w inscenizacji bitwy na łąkach pod Brochowem. Z mapy wynikało, że można by wysiąść stację przed Sochaczewem i przejechać do miasteczka bocznymi drogami. Postanowiliśmy, że wysiądziemy w Piasecznicy. Tę ważną decyzję podjęliśmy w momencie, gdy nasz pociąg odjeżdżał właśnie z... Piasecznicy.

Trudno – po paru minutach byliśmy zatem w Sochaczewie i jak na razie nie przejechaliśmy jeszcze wspólnie ani kilometra. Aby to nadrobić, postanowiliśmy pojeździć trochę po dworcu kolejowym, co ułatwiły nam wydatnie pochylnie przeznaczone do wózków dziecięcych prowadzące z peronów i na perony. Postanowiliśmy nieco się posilić, bo bardzo zmęczyła nas ta jazda po dworcu. Janek od razu zafasował jakieś słodkie bułeczki, żelki, oranżady i tak się napchał, że gdy w końcu ruszyliśmy w kierunku Muzeum Bitwy nad Bzurą, nie mógł za nami nadążyć. Musieliśmy dwukrotnie czekać na niego po drodze, a tłumaczenia, że to przez rower, który ma górskie przełożenia w przerzutkach, włożyliśmy oczywiście między bajki.

Kiedy wreszcie dojechaliśmy do muzeum zostaliśmy zaskoczeni ogromem przedsięwzięcia: wszędzie kręciły się grupy ludzi przebranych w polskie przedwojenne mundury piechoty, w pełnym oporządzeniu (plecaki, chlebaki, torby z maskami przeciwgazowymi, saperki, bagnety i ładownice). Każdy z dzielnych choć w większości małoletnich wojaków, czy to zajadający lody, czy to bułkę z serem, nie rozstawał się ani na moment z bronią, którą były wykonane z aluminium i drewna atrapy mauserów i mosinów. Oczywiście, wśród sztucznych zdarzały się i prawdziwe sztuki, ale z daleka nie można było odróżnić jednych od drugich. 

 

Drużyna Wehrmachtu.

 

I nasza polska piechota.

Około 11:00 z podwórka muzeum, na którym eksponowane są okazy artylerii, ponton oraz samolot, całość bardzo licznej, bo około 100-osobowej grupy miłośników dawnej barwy i broni (i to nie tylko polskiej, bo uroczystość uświetnili również przebierańcy w strojach wehrmachtu w sile drużyny) przemaszerowała na plac przed muzeum. Tam odbył się uroczysty apel, w którym uczestniczyli także weterani bitwy nad Bzurą (a przynajmniej jeden z nich). Aby nie wyróżniać się z tłumu, również przywdzialiśmy mundury, tyle, że nasze, szesnastkowe. Po przemówieniach odbyła się mini-defilada, po czym mała armia udała się na krótki odpoczynek w podwórzu muzeum, a stamtąd na miejsce bitwy. My natomiast, przebrawszy się ponownie w mundury polowe, poprawiliśmy to i owo w rowerach, zwiedziliśmy bardzo bogate w eksponaty muzeum, i około 12:30 pojechaliśmy w trasę do Brochowa, gdzie miała odbyć się inscenizacja owego starcia. 

 

Przemarsz kawalerii.

 

Ułani, ułani  - malowane dzieci....

Ruszyliśmy drogą na Chodaków. Na skraju Sochaczewa szosę zagrodziła nam policyjna blokada. „Aha, pomyśleliśmy, już o nas wiedzą i starają się nam przeszkodzić! To z pewnością sprawka I Plutonu, który miał z nami jechać, a nie pojechał." Ale prawda była inna. Okazało się bowiem, że kilkadziesiąt metrów dalej miał miejsce niecodzienny wypadek, trudno nawet powiedzieć, czy drogowy czy raczej domowy. Otóż, samochód star z wysięgnikiem, jakiego używają strażacy do ściągania kotów z drzew, najprawdopodobniej nie wytrzymał obciążenia kota, albo ratującego go człowieka i przewrócił się na bok tak niefortunnie (a może fortunnie), że ramieniem wysięgnika wbił się w dach najbliższego domu i stał tak oparty, z podniesionymi po lewej stronie kołami. 

 

A nasze mundury są w czymś gorsze?

 

W polowych jednak wygodniej.

Musieliśmy pojechać objazdem. Poruszaliśmy się przedmieściami Sochaczewa wzdłuż torów kolejki, która już dawno tędy nie jeździ. Wyglądały jak zwykłe tory tramwajowe, bo peron byłej stacyjki znajdował się na poziomie jezdni i nie był nawet specjalnie wyznaczony. W końcu skręciliśmy ku Bzurze, przejechaliśmy most i skierowaliśmy się na Żukowo. Stamtąd już po paru kilometrach, w czasie których każdy z nas połknął chyba ze dwa kilo much owocówek, dojechaliśmy do kolejnego mostu przerzuconego przez Bzurę w okolicach Witkowic. Przy moście, który sprawiał wrażenie iście przedwojennej konstrukcji, znajdował się pamiątkowy głaz poświęcony największej bitwie kampanii wrześniowej.

Przejechaliśmy po moście i, minąwszy łąkę, na której na dwie godziny miała rozgorzeć bitwa, skierowaliśmy się do Brochowa. W szkole miała znajdować się baza inscenizatorów. Budynek odszukaliśmy bardzo szybko, ale z organizatorów akcji był tam tylko nasz dawny znajomy, Paweł Rożdżestwieński, harcerz jednej z sochaczewskich drużyn, który ostatnio, tj. 12 lat temu, gościł na organizowanym przez 16 WDH zlocie UNDHR w Puszczy Bolimowskiej i opowiadał nam wówczas o wydarzeniach I wojny światowej, które rozegrały się w okolicach Bolimowa. Dziś miał na sobie kawaleryjski mundur i buty z ostrogami, ale i tak znać było po nim scouta. Zaprosił nas na poczęstunek, którym okazały się wcale jeszcze zjadliwe resztki z bankietu, jaki odbył się w brochowskiej szkole na zakończenie konferencji naukowej poświęconej kampanii wrześniowej. Musieliśmy się spieszyć, bo obsługa bankietu już zaczęła zbierać nakrycia i z trudem wyrwaliśmy im ostatni półmisek z wędlinami.

Spod szkoły przejechaliśmy jeszcze pod sklep, aby uzupełnić zapasy napojów, po czym wróciliśmy na łąkę koło Witkowic w oczekiwaniu na widowisko. Na pobojowisko in spe zaczęły ściągać oddziały przebierańców. Licznie stawiła się piechota, kawaleria nie dopisała (na razie było tylko dwóch konnych, zajmujących się piciem piwa z kulbaki na czas i z przeszkodami), za to obecne były dwie prawdziwe armaty, obsługiwane przez prawdziwe wojsko, których zwykle używa się 3 maja na Placu Piłsudskiego w Warszawie do oddawania prawdziwych salw honorowych. Pojawiło się też kilku motocyklistów na zabytkowych maszynach. Zgrupowanie armii robiło się coraz większe, a nas martwiło to o tyle, że bardzo liczyliśmy na ową słynną wojskową grochówkę, którą zachęcono nas skutecznie do tej wyprawy. Jakoż niedługo potem podjechały dwa duże gary zupy i wbrew naszym obawom niemal każdy mógł najeść się do syta.

Przygotowania do starcia zajęły sporo czasu. Niektórzy oglądali swoje wyposażenie i wymieniali fachowe uwagi na temat jego szczegółów, inni ćwiczyli atak w szyku zwartym i rozwiniętym testując podłoże przyszłego pola bitwy. Znudzeni kawalerzyści jeździli stępa i kłusem oraz pozowali do zdjęć. My natomiast postanowiliśmy się do czegoś przydać i choćby w ten sposób odwdzięczyć się za grochówkę. Zaraz też daliśmy się zaciągnąć do taborów i przepchnęliśmy ze środka bitewnej łączki stary wóz wypełniony sianem, który miał w inscenizacji odegrać rolę wozu sanitarnego.

Ponieważ zjechało się i zeszło bardzo wielu widzów, a tym głównie z okolicznych miejscowości, więc naszym kolejnym zadaniem było takie wygrodzenia taśmą pola bitwy, żeby gapie nie włazili pod nogi biegnącym żołnierzom i nie wpadali pod szarżujące konie. Wyznaczyliśmy także teren pod lazaret tuż obok naszego wozu sanitarnego, odgradzając go od publiczności rowerami.

Około 16:30 zaczęło się robić gęsto od starych mundurów. Poczęły też pojawiać się egzemplarze historycznych wozów bojowych. Najpierw nadjechał niemiecki transporter, a po nim kolejny – przywieziony na platformie przez tira. Przyjechała też replika polskiej pancerki, przedwojenny łazik na bazie fiata 508, dwa działa boforsa, kilka taczanek oraz kilka motocykli, przy czym większość obsadzili niemieccy cykliści. Niemcy usadowili się na południowej stronie łąki i czekali w ukryciu dwóch stogów siana na sygnał do ataku. Niestety, bitwa nie mogła rozpocząć się punktualnie o 17:00, bo z Warszawy, gdzie tego samego dnia odbywały się pokazy kawaleryjskie z okazji obchodów rocznicy odsieczy wiedeńskiej, nie wróciły jeszcze konie, które były wszak niezbędne do tego, aby inscenizacja się udała.

Czekając na kawalerię podjęliśmy się kolejnego zadania. Janek z Danielem otrzymali kilka pudełek materiałów pirotechnicznych i udali się w zarośla po zachodniej stronie łąki, aby stamtąd, na dany znak, uczynić podkład dźwiękowy, imitujący strzały karabinowe. Baliśmy się, żeby za wcześnie nie wystartowali, ale jakoś dotrwali do 17:30, kiedy to nadjechała spóźniona kawaleria i można było zacząć bitwę.

Najpierw Niemcy podeszli do środka placu boju, próbując zbliżyć się do mostu i z pewnością zablokować go uniemożliwiając przeprawę w kierunku Warszawy polskich oddziałów. Z naprzeciwka nadbiegła nasza piechota, która pokonawszy niezajęty jeszcze przez Niemców most nad Bzurą wpadła na łąkę i zaległa na trawie. Obie strony prowadziły ogień pozycyjny, z polskich szeregów co i rusz kapelan i sanitariusze wyciągali rannych albo zabitych, którzy jednak po chwilowym pobycie w naszym wesołym lazarecie byli jak nowi i stawali na nogi o własnych siłach. Niemcy podpalili dwa stogi siana na południowo zachodnim krańcu łąki, żeby sceneria była bardziej malownicza i zaczęła się ostrzejsza wymiana ognia, którą akustycznie wspierali z krzaków Janek i Daniel. Nagle odezwały się polskie działa stojące na północ od łąki. Oddały zaledwie kilka strzałów, ale za to tak głośnych, że aż w samochodach powłączały się alarmy. Zaraz po salwie na łąkę wtoczyła się polska pancerka i wjechały taczanki z ckm-mami oraz dwa boforsy w konnych zaprzęgach. Niestety, nie przewidziano stosownego podkładu dźwiękowego dla tych działek oraz dla karabinów maszynowych, ale gdy w kierunku nowych sił polskich ruszyły dwa niemieckie transportery – słychać było jak ziemia drży. Polacy zaczęli przejawiać chęć porzucenia walki, zwłaszcza, że stogi siana się dopaliły, a petardy zostały wystrzelane do ostatniej. Nagle dudniąc na betonowej nawierzchni przez most przeleciała spóźniona kawaleria (parę koni zaledwie, ale jakie wrażenie – miejscowa ludność biła brawo!) i dobywszy szabel popędziła zachodnim skrajem łąki jak burza między niemieckie wozy i niedobitki piechoty. Po trzech minutach było po bitwie, bo łąką się skończyła i Niemców do wycięcia nie stało.

Zaraz też zorganizowano paradę, głównie oddziałów (raczej pocztów) konnych, których w sumie było kilka i w atmosferze festynu zakończono główny pokaz, zapraszając wszystkich na małą defiladę i na spotkanie przy głazie-pomniku bitwy po drugiej stronie rzeki. Inscenizacja zrobiła na nas spore wrażenie. Szczególnie podobało nam się zaangażowanie bawiących się w wojsko ludzi i pietyzm, z jakim podchodzili do szczegółów umundurowania, wyposażenia i uzbrojenia. Dało się to zwłaszcza zauważyć w końskich rzędach, w osobistym ekwipunku żołnierzy no i w wychuchanych wojskowych pojazdach.

Nie czekaliśmy do zakończenia pikniku. W zachodzącym słońcu ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy, licząc, że złapiemy jakiś pociąg około 20:00. Pojechaliśmy przez Brochów, a potem przez Żelazową Wolę w kierunku trasy Poznań – Warszawa. Stamtąd, już w ciemnościach, dotarliśmy do przejazdu kolejowego i wzdłuż torów dojechaliśmy do stacji w... Piasecznicy. A jednak – udało się nam w końcu trafić tam, skąd mieliśmy wyruszyć. Na pociąg nie czekaliśmy długo i po około 50 minutach biliśmy już w Warszawie. Pożegnaliśmy się i rozjechali do domów, uznając bitwę za wygraną, a wycieczkę za udaną.

Lech Najbauer, zdjęcia: Lech Najbauer