Relacja z pierwszego obozu skautowego odbytego w Kongresówce, zorganizowanego przez Drużyną Zawiszy Czarnego w majątku rodziców przybocznego Piotra Olewińskiego w Kołbach na Polesiu w 1913 roku. Relację napisał ówczesny drużynowy Jurek Wądołkowski w 1958 roku. 

W czasie wakacji 1913 roku, a więc prawie 45 lat temu, gdy harcerstwo w Kongresówce (skauting jak się wtedy nazywało) liczyło zaledwie kilkanaście drużyn tajnych, odbyła się kolonia w warunkach niemal idealnych jakie można sobie wyobrazić dla harcerzy. Było to w majątku pp. Olewińskich na Polesiu. Majątek nazywał się Kołby, a organizującą była drużyna Zawiszy Czarnego.

Polesie nie było wtedy tak ożywione jak je znamy z czasów późniejszych. Wprawdzie do Pińska dojeżdżało się koleją, ale do Kołbów leżących w środku Błot Pińskich, można było się dostać tylko jadąc łódkami lub maleńkim statkiem zwanym „Orioł" do Lemieszewicz 10 kilometrów, a stamtąd pieszo lub końmi również z 10 kilometrów. Nie było jeszcze wtedy ani grobli do Pińska w kierunku na Kołby, ani mostu przez rzekę Pinę. Sam dwór Kołby był położony na lewym brzegu rzeki Styr. Okolica jak dla mnie była piękna. Innego zdania będą zapewne ci, którzy nie lubią moczarów, łąk i wody, a i z pociągu inaczej to wszystko wygląda, niż jak się jedzie łódką lub idzie pieszo przez las.

Od strony zachodniej doprowadzały do dworu Kołby dwie szerokie drogi z dwóch wsi: jedna wieś była szlachecka, druga chłopska. Dalej były tak zwane popasy i pola orne. Wtedy jeszcze rozróżniano na Polesiu chłopów i szlachtę, a nawet były wielkie sprzeczności wśród nich, chociaż majątkowo, ani też pod względem nauczania się czy kultury nie różnili się zupełnie. Tak samo i pod względem języka. I ci i ci mówili po białorusku. Sprzeczności były jednak tak wielkie, że szlachcic nie mógł się ożenić z chłopką pod groźbą utraty przynależności do szlachectwa, jak również i szlachcianka nie mogła wyjść za chłopa, chociaż wszyscy razem boso chodzili. Jak teraz tam jest - nie wiem.

Na wschód od Dworu była rzeka Styr z „prościami", to jest kanałami lub rowami komunikacyjnymi, moczary zarośnięte łozą, łąki i las.

W roku 1913 był wyjątkowo wysoki stan wód na Polesiu, tak że rzeka Styr wystąpiła z brzegów – moczary zamieniły się w jeziora, a łąki stanęły pod wodą. Wszędzie można było łódkami dojechać. Szczury z błot powychodziły na „hrudki" (uprawne wzniesienia terenów wśród moczarów) i powyjadały kartofle tak, że podczas chodzenia nogi zapadały się do kostek w podziurawionej ziemi. Za to ryb i dzikich kaczek było dużo.

Dziwne się może wydać to, że w ówczesnych warunkach politycznych można było zorganizować taka kolonię. Otóż przede wszystkim okolica była tego rodzaju, że najmniej się można było spodziewać tutaj jakichś prac młodzieżowych. Zresztą prace tego rodzaju nie były znane w tym czasie w ogóle. A i obecność pani Olewińskiej, właścicielki majątku nadawała pracom naszym pozory legalności. Wszystko się robiło za jej wiedzą. Aparat wywiadowczy nie był tak rozwinięty jak to ma miejsce dzisiaj. Jedyna osoba urzędowa z jaką można się było spotkać na miejscu, to był tak zwany „uriadnik", który zbyt często wychodził z majątku dobrze obdarowany, aby donosić cokolwiek nawet jeżeli coś podejrzewał. Ludność miejscowa nie orientowała się zupełnie, co do charakteru naszego zbiorowiska, czego najlepszym dowodem było to, że miejscowy pachciarz, na wieść, że mają przyjechać młodzi ludzie, sprowadził więcej wódki. Zresztą byliśmy grupą niezbyt liczną (kilkunastu chłopców), aby się rzucać w oczy.

Wszystko to jednak nie wykluczało ryzyka dla pani Olewińskiej i dla nas, gdyż wystarczyłby jeden „donos", a mogliśmy mieć lekko mówiąc duże nieprzyjemności.

Kolonia liczyła więc kilkunastu chłopców (liczby dokładnej nie pamiętam). Kierownikiem jej był Alojzy ( Pawełek – przyp. red.) – zginął tragicznie w 1930r.

Podzieleni byliśmy na dwa zastępy. Zastępowymi byli Piotr (Olewiński – przyp. red.) i ja. Naczelnymi kucharzami byli: mój brat Ignacy ( Wądołkowski – przyp. red.) i Henryk (Dobrowolski – przyp. red.) – zginął na froncie w 1914r. ( tak zwany „Henio z trzema maturami" – gdyż faktycznie miał maturę realną i filologiczną). Więcej funkcji nie było.

Zjeżdżaliśmy się na miejsce małymi grupkami aby nie alarmować władz. Nie zdążyliśmy się zjechać w Kołbach, jak nas zaproszono do udziału w przyjęciu jakie gotowała ludność katolicka Pińska i okolic z okazji przyjazdu i wizytacji ks. biskupa Cieplaka.

Była to wielka uroczystość ludności katolickiej, zważywszy na ucisk rządu rosyjskiego, jaki wywierał on na wszystko co zatrącało polskością – a była to faktycznie, przede wszystkim manifestacja polskości. Zjazd był liczny, a więc nasza grupa niknęła w tłumie. Braliśmy udział w zdobieniu kościoła, a w samej uroczystości pełniliśmy służbę – coś w rodzaju warty honorowej.

Zaszedł tutaj mały wypadek, który mógł mieć poważne następstwa, bowiem miejscowy naczelnik powiatu pińskiego, który starał się stale trzymać blisko biskupa, przy wchodzeniu do kościoła, kiedy zamykano drzwi pod naporem tłumu, został wypchnięty kolanem przez Stacha, a Stach - tak zwana „Stara Mańka" ( Stanisław Zdziarski – przyp. red.) zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Zrobiła się awantura. Pan naczelnik zaczął się nami interesować. Nie wiem dlaczego nie było dalszych konsekwencji, może mógłby coś o tym powiedzieć właściciel majątku Poczapów (sąsiadującego z Pińskiem). W każdym razie musieliśmy zaraz uciekać. A więc wozami do Poczapowa, stąd łódkami do Lemieszewicz i dalej piechotą do Kołbów. Tak zniknęliśmy z oczu pana naczelnika, który zresztą w tym czasie miał wiele roboty z okazji przyjazdu biskupa.

W Kołbach mieliśmy cztery pokoje w niezamieszkałej części dworu. (Właścicielka majątku mieszkała w osobnym domku obok dworu).

Dzień roboczy wypełniały nam: ćwiczenia gimnastyczne, lekka atletyka, jazda na łódkach, gotowanie, pranie, ćwiczenia i gry skautowe ( tak je wtedy nazywaliśmy) i od czasu do czasu jakaś „praca". Przede wszystkim grzebaliśmy się w wodzie.

Z pracą było rozmaicie. Na przykład: skosiliśmy trawę w ogrodzie i ustawiliśmy stożek. I nie wiem czy siano było jeszcze mokre czy stożek był źle postawiony i deszcz zaciekał, dość że zaczął parować. W obawie, żeby się nie zapalił musieliśmy go rozrzucić, a w środku był tak gorący, że w butach skórzanych nie można było ustać. Ale siano przepadło... Drugą pracą nieudaną było oczyszczenie roli zarosłej brzozą (do czego dopuścił dzierżawca). Rola leżała o parę kilometrów od dworu i wsi. Wybraliśmy się więc jednego dnia na tak zwaną „Uździenicę" z całym ekwipunkiem na dni kilka i założyliśmy tam biwak. Ze zrąbanych brzózek sporządziliśmy duży szałas, w którym nocowaliśmy i który nam służył za ochronę przed deszczem. Kuchnię zbudowali mój brat Ignacy, tak zwany „Beniek" i wspomniany wyżej „Henio z trzema maturami". Zaczęliśmy pracować. Z wyrąbywaniem szło nieźle, cóż kiedy przyszło do wyrywania korzeni okazało się, że jesteśmy za słabi na to. Musieliśmy przerwać pracę gdyż szła za wolno. Nauka: mierz siły na zamiary.

Tutaj na Uździenicy mieliśmy taki wypadek. Nadeszła silna burza. Schowaliśmy się do szałasu, a piorun uderzył w dąb pięćdziesiąt metrów od nas.. Takich starych dębów stało kilka na roli. Na szczęście szałas nasz nie stał pod żadnym drzewem lecz na otwartym miejscu. Może przewidywania okazały się słuszne.

Do udanych prac naszych poza gimnastyką, lekką atletyką, pływaniem samemu i na łódkach (jednym wiosłem) należała pomoc ludziom w nagłych wypadkach. Potrzebne lekarstwa sprowadzaliśmy z apteki pani Wasiańskiej w Pińsku. A powodzenie mieliśmy takie, że pod koniec kolonii przychodziło do nas po dziesięć osób dziennie – głównie po opatrunki na rany. W tym dziele pierwsze skrzypce grał Lolek (Alojzy Pawełek), który miał zamiar zostać lekarzem i już nawet jakieś kursy sanitarne ukończył – w każdym razie interesował się tą dziedziną.

Trzeba wziąć pod uwagę, że były to czasy przed pierwszą wojną światową, gdy lekarze byli ale tylko w Pińsku, dokąd trzeba było jechać z chorym nieraz kilkadziesiąt kilometrów końmi lub łódką. Ludność miejscowa zacofana i zabobonna, której jedynym lekarstwem na choroby było zamawianie, a do której wystarczyło czasem zastosować zwykłą higienę, aby następowała poprawa. Toteż Lolek zyskał sobie sławę jakiegoś ober-znachora. Bo też proszę zauważyć: przyszedł do nas „Mychaś" z palcem wskazującym olbrzymim, zapuchniętym i sinym. Podejrzewaliśmy – gangrena. Do Pińska nie chciał jechać - bał się, że mu palec odejmą. Lolek opatrzył mu palec jakimiś chinozolami i kseroformem, czy czymś podobnym i polecił przychodzić co dzień. No i pacjent wyzdrowiał. Nie wiem co pomogło – higiena, lekarstwo czy zdrowy organizm? Prawdopodobnie wszystko razem. Ale co by było, gdyby pacjent umarł...?

Raz znowu, pamiętam, przyprowadzono konia z brzuchem przebitym kołkiem od płota.

Na wpół udaną imprezą była budowa łódki. Zbudowaliśmy ją wprawdzie za małą, ale wystarczyła na to, by nawet na stojąco mógł w niej jechać wprawny mężczyzna – więc wszystko w porządku.

Posiłki, głównie chodziło o obiady, gotowaliśmy na zmianę pod opieką brata mego Beńka. Pamiętam, gdy raz kucharze ugotowali kluski – zastanawialiśmy się, że jakby trafić takim kluskiem we wróbla, to pewnie by się go zabiło. Tak miękkie nie były...

Ryb nie łowiliśmy – nie wiem czemu, prawdopodobnie byliśmy za młodzi do tego sportu – chociaż okazji było dużo. Raz przyniósł nam rybak metrowej długości suma. Nie wiedzieliśmy co z nim zrobić i jak się wziąć do niego. Dopiero za poradą właścicielki majątku i przy pomocy jej służącej Chapki, zrobili kucharze kotlety mielone... Bardzo smakowały.

Kąpiel była wyśmienita. Rzeka Styr nie była płytsza nad dwa metry, łąki wodą zalane, „proście" (kanały) podchodziły pod sam dwór. Ponieważ łódek poleskich było pod dostatkiem – wyjeżdżaliśmy na rzekę, przy czym ulubioną zabawą było zatapianie sobie nawzajem łodzi. Najczęściej wszyscy znajdowaliśmy się w wodzie. I wtedy całą sztuką było, kto pierwszy wyratuje swoją łódkę. Ci pierwsi płynęli i nie pozwalali ratować łódek, zatapiając je ponownie innym. Wygrywali ci, którzy pozostali niezatopieni w łodzi. Ratowanie zaś łodzi polegało na tym, że płynąc łapaliśmy je za brzegi i przez rytmiczne chybotanie na boki wychlupywaliśmy część wody – przy czym jeden z nas wchodził od czubka łódki aż na jej środek i wiosłem wylewał wodę. Gdy wylał więcej - wchodził do łódki drugi, a za nim reszta. Oczywiście wszystko to było możliwe tylko dlatego, że wszyscy umieliśmy pływać i że mieliśmy lekkie łódki poleskie. Wszystko to działo się na głębokiej wodzie i dzisiaj nie wiem czy bym pozwolił na taką zabawę gdyby to ode mnie zależało.

Drugą wyprawą jaką urządziliśmy ze dworu, była wycieczka połączona z obozowaniem na „hrudoku", zwanym „Pasieką" – jest to wyniosłość terenu wśród moczarów i łąk, na której rosły dęby, a na nich umieszczono ule. Tutaj, wykorzystując pogodę spaliśmy pod gołym niebem, a kucharze gotowali wprost na ognisku. Tutaj piekliśmy kaczki na rożnie. A było to tak. 

1913 r. Kolonia w Kołbach. Kucharze.

Korzystając z wolnych chwil t. zw. Stary Gucio ( Tadeusz – zginął na wojnie w 1919 r.) ( Tadeusz Gutowski – przyp. red.) i ja jeździliśmy łódką na polowanie. Wprawdzie ani on ani ja nie umieliśmy wtedy polować, tylko straszyliśmy kaczki z „bardanki", jedynej strzelby jaką posiadaliśmy, ale polowaliśmy zawzięcie. Proszę sobie wyobrazić, że polowanie to nie tylko zabicie zwierzyny. Na to składa się: jazda łódką, podkradanie się, podchodzenie i t.p., plus całe piękno przyrody w sposób specjalny odczuwane. Nam zresztą chodziło o jedzenie. Dość, że tego dnia, który opisuję, pojechaliśmy z Guciem na kaczki. Włóczyliśmy się dość długo. Upolowaliśmy jedną krzyżówkę i jedną cyrankę, aż nas zaskoczyła na moczarach burza. Więc podpłynęliśmy pod krzaki łozy, wciągając dziób łódki na korzenie. Gucio zabezpieczył strzelbę, co przy bardance takie łatwe nie jest – aż nagle wypaliła. A że trzymał ją nisko, więc cały nabój trafił w podstawę dziobu łódki. Dziób wywierciło na wylot. Woda nie dostawała się do łódki, bo dziób unosił się na korzeniach łozy. Zabiliśmy otwór kołkiem. Burza przeszła. Wyruszamy dalej, aż tu cały dziób odpada. Nie było rady – musieliśmy usadowić się obydwaj na przeciwległym końcu łódki, tak aż oderwany koniec łodzi wystawał ponad wodę. I tak z miernym tryumfem dotarliśmy do Pasieki. Ale kaczkę upieczoną przez naszych kucharzy jedliśmy. Wprawdzie mało jej było, bo dwie na kilkunastu, ale zawsze...

Po kilku dniach pobytu w Pasiece wróciliśmy do dworu. Naszą bolączką był aparat fotograficzny. Coś w nim było zepsutego, ale nikt nie wiedział co. Czasem wychodziły zdjęcia dobre, większość zaś, mimo manipulowania przy aparacie - bardzo zła. Nikt nie potrafił go naprawić.

Pragnieniem naszym było uczyć się rzeczy ściśle wojskowych. Cóż, kiedy nikt z nas nie znał się na tym. Znajomość nasza tego działu ograniczała się do bardzo niedokładnej musztry bez broni i do kilku chwytów bronią, a właściwie kijami na sznurkach. Jakaś poważniejsza tajna organizacja wojskowa, jakich w późniejszych czasach było więcej, jeszcze wtedy nie istniała.

Tak mniej więcej spędziliśmy czas na kolonii w Kołbach na Polesiu w roku 1913.

Nie wszystko tam się działo ściśle po harcersku, ale też był przecież dopiero świt harcerstwa. Szliśmy w kierunku zasadniczej idei po omacku, bo skauting Baden- Powella był tylko kanwą. Naszym zasadniczym motywem działania była miłość Ojczyzny, a trzeba pamiętać, że byliśmy wtedy w niewoli, co nam wprawdzie krepowało ogromnie ruchy, ale dodawało bodźca do pracy i podnosiło poziom ideowy młodzieży.

Na zakończenie należy jeszcze raz podkreślić wydajną i patriotyczną, obywatelską postawę właścicielki majątku, która nie wahała się wziąć odpowiedzialności za nasze czyny w tak trudnych czasach, jakie wtedy panowały.

Milanówek 1958

Jerzy Wądołkowski

Mapa okolic Pińska