Relacja Marka Tumiłowskiego z obozu Szesnastki koło Kaszewca nad Narwią w 1968 roku.

W roku 1968 letni obóz 16WDH zorganizowany został koło wsi Kaszewiec w lasach nad Narwią pod Różanem. Lokalizacja była mocno przypadkowa: 90 km od Warszawy, obozowisko oddalone kilkaset metrów od wody czy raczej stojącego starorzecza, ponad kilometr od Narwi, a las naszpikowany pozostałościami po walkach z okresu Drugiej Wojny Światowej.

Z tego co pamiętam, powinniśmy obozować w górach nad granicą z Czechosłowacją, ale znana historii „Bratnia interwencja" sojuszników, zablokowała ten kierunek dla potrzeb militarnych. Miałem dużo kolegów z rodzin wojskowych, i pamiętam, że nastroje nie były zbyt optymistyczne.

Ale zacznijmy od początku.

Nabór do drużyny odbywał się nie tylko na terenie Szkoły Podstawowej nr.9 z ul. Białobrzeskiej, ale także, a może przede wszystkim ze szkoły nr. nomen omen 16 z ul. Radomskiej. Te dwie sąsiadujące ze sobą szkoły, miały wspólne boisko.

 

Zbiórka przedobozowa

 

Sprawdzanie jakości zapakowania plecaków

Te zdjęcia pokazują zbiórkę przedobozową z kontrolą wyposażenia, gdzie stoimy twarzą do szkoły 16, tyłem do 9 tki. Większość moich kolegów z rocznika 56, uczyła się w tej szkole, a potem kontynuowała edukację w XLVIII LO im. E. Dębowskiego przy Szczęśliwickiej. Jarek Kopaczewski, Sławek Chojecki /brat Mirka/, Grzesiek Wierzba, Paweł Drabarek, Andrzej Walo, Bolek Pizło, Marek Tumiłowski. Pięciu ostatnich to nawet z jednej klasy, co może świadczyć o sile zaciągu czy skuteczności ówczesnego marketingu.

Na obóz harcerski wybrałem się wtedy po raz pierwszy. Strach miał wielkie oczy a jeszcze większy bambetel. Bambetel, to wszystko co potrzebne lub nie, ale zabrane z domu, owinięte koniecznie w siennik, tak tak, bo to czasy kiedy nie było karimat i pneumatyków, a sypiało się ekologicznie na sienniku wypchanym jak sama nazwa wskazuje słomą i na poduszce z analogicznym wypełnieniem. Bajka, ale spróbujcie to równo zaścielić szczególnie przy wymagającym oboźnym.

Zbyt odległe są to lata by dokładnie zrelacjonować przebieg akcji letniej, i dlatego spróbuję opisać kilka pojedynczych epizodów, charakteryzujących moje indywidualne odczucia i subiektywne spojrzenie.

Udręką poranną było: gwizdek, pobudka, zbiórka na gimnastykę z przyborami do mycia. Oboźny gwizdał i ryczał komendy z szybkością karabinu maszynowego. Zrywka, trampki, worek z przyborami, i wypad na plac. I za oboźnym szaleńczy, opętany bieg do Narwi, a był to taki kawał, iż żałowałem, że nie zdechłem w połowie drogi. Nad rzeką już nikt nie pamiętał o dalszych ćwiczeniach, bo wyglądałoby to na reanimację trupów. Jeszcze tylko powrót, i już zaczynał się zwykły obozowy dzień. Często w połowie drogi, powracający z mycia spotykali tych, którym oczy i płuca na wierzchu uniemożliwiały poranne szorowanie zębów. Jedno muszę przyznać, kondycją i szybkością szokowaliśmy kolegów z klasy jeszcze długo po rozpoczęciu roku szkolnego.

Jedzenie było dobre, co było zasługą kwatermistrza, osoby z zewnątrz. Z uwagi na dosyć dużą liczbę uczestników, było nas ponad 40 osób, służba w kuchni, poprzedzona nocnymi watrami jest, szczególnie dla 11-to latków, zawsze ciężką i nieprzyjemną pracą. Dobrze chociaż, że kwatermistrz podzielił mięso i dopilnował jego ugotowania. Reszta czyli smak i konsystencja, była już dziełem przypadku. To kilka zdjęć z wydawania niedzielnego posiłku. 

 

Niedzielny obiad

 

Mycie menażek

Dlaczego los najmłodszego zastępu przydziela im służbę w dniu święta obozu ??? Po dniu przy garach następował podział kociołków do szorowania, co w latach przed detergentowych było brudną robotą. Na zdjęciu poniżej autor procesuje kociołek. 

 

Kolacja

 

Mikuś "proceduje" kociołek

Zwróćcie uwagę na moje trampki. Przez całe dziesięciolecia stanowiły jedyny dostępny model obuwia sportowego. Miały dwie zalety: cena i dostępność. Każdy z nas zdeptał ich dziesiątki par.

A pro pos aprowizacji, to poznałem też fenomen „paczki z domu". Poczta, a szczególnie paczka, to już ekscytacja godna jej zawartości, którą zwykle przewidująca mama skonfigurowała z uzasadnioną troską o możliwości przeżycia na obozowym wikcie. Duża paczka, to już prawdziwa perwersja. Największa jaką widziano na obozach 16-tki przyjechała w kartonie po telewizorze i zawierała same jabłka dla jakiegoś szczególnie spragnionego zieleniny harcerza. Zawsze jednak pozwalały dociągnąć szczęśliwcowi, a często i całemu zastępowi do następnej.

Nie pamiętam codziennych wyjść w teren, i obóz wspominam jako raczej nudny, ale była „Chatka Robinsona", bieg na MOSO /Młodzieżowa Odznaka Sprawności Obronnej/, no i oczywiście bieg na stopnie harcerskie.

ChatkaRobinsona. Oczywiście alarm i wymarsz ze sprzętem biwakowym zredukowanym do niezbędnego minimum. Trzy zapałki dla zastępowego zostały sprytnie zwielokrotnione przez pigularę / pielęgniarkę/, w trosce o najmłodszych harcerzy. Zastępy były duże, ośmiu czy dziesięcioosobowe, co generowało pewne problemy z konstrukcją szałasów. Dziś określiłbym to jako „zbyt dużą rozpiętością stropów", ale katastrofy budowlanej nie było. Po podpory nie trzeba było daleko latać. Nasz szałas przypominał indiańską ziemiankę, z tym, że pokrycie stanowił mech, płaty mchu przyniesione na skleconych z gałęzi noszach z pobliskiego brzeziniaka. Stuprocentowe maskowanie skutecznie ochroniło nas przed kontrolą komendy. Przeciwko nocnym spadkom temperatury zabezpieczyliśmy się stosując starą traperską technologię podłogowego ogrzewania. Ubocznymi skutkami były udokumentowane dziurami przypadki nadpalenia koców, całkowite zadymienie szałasu i bliżej nieokazywane odparzenia części ciał stykających się z podłożem. Fajnie było, naprawdę sami zależeliśmy od siebie. Nie wiem dlaczego na kilka lat zawieszono takie praktyki, i na następnej chatce byłem chyba dopiero za cztery lata.

MOSO. Pierwsze w życiu strzelanie z kbks-u, bądź co bądź broni palnej. Zajęcia w terenie, biegi sprawnościowe i niespodzianka: prawdziwe nocne manewry. Alarm w środku nocy, nie taki z gwizdkiem, ale wybuchy petard hukowych, flary świetlne, jednym słowem: zgiełk bitewny jak się patrzy. Nawet ranni byli. Jurek Marczak miał zbyt bliski kontakt z eksplodującą petardą. Potem wymarsz, tor przeszkód i wszystko biegiem. Czy harcerze nie nazbyt dosłownie traktują pojęcie „biegu" ? Efekty wzmocniono jeszcze gazem łzawiącym i to nie lokalnym rozpylaczem, ale prawdziwymi bojowymi środkami /pozostałości granatów znaleźliśmy w dniu następnym/. Zadymienie całkowite, zagazowanie totalne, masek brak. Czerwone oczy następnego dnia, wrażenia extremalne. Też było fajnie. Dobrze, że mamy nic nie wiedziały. Wiedziały za to o podejrzanej kupie złomu za namiotem Komendy, i była jakaś dłuższa dyskusja z rodzicami, ale czas był wojenny i jakoś nic się nikomu nie stało. Był wprawdzie jeden incydent ostatniego dnia, i kuchnia tego nie wytrzymała, ale nie opiszę szczegółów, bo to była karygodna głupota.

Bieg harcerski. Uczyliśmy się wydaje mi się sporo, prowadzono trochę wykładów, jakieś książki i podręczniki wiedzy harcerskiej. Dziś oddałbym majątek za taką jedną książkę z bodajże 25 roku, którą zostawiłem w drużynie. Czego tam nie było, i terenka i pionierka, sygnalizacja i to podana kawa na ławę, z całą tajemną acz niezbędną wiedzą dla początkujących traperów. Przyswoiłem sobie wtedy podstawy tych dziedzin sztuki harcerskiej, co stanowią o soli harcerstwa, a terenka była moją koronną konkurencją jeszcze przez długie lata. Bieg na stopnie i to w 16-tce, to nie byle co, i tak też było tym razem. Alarm, prowiant i cały dzień po bezdrożach leśnych po strzałkach, znakach i wg listów. Standardowo machało się Morsem „za trzy dni święto obozu" / chyba po prawie 40 latach nadałbym to w tym samym tempie/, obsadzało siekiery, recytowało historię, bandażowało ręce i nogi i oczywiście przeprawiało po linie nad jakąś upiornie mokrą kałużą. Ale łatwo nie było, i w dniu święta obozu, na uroczystym apelu, tylko jeden z naszego ośmioosobowego zastępu, otrzymał Krzyż i awans na stopień Ochotnika. Po latach twierdzę, że była to świadoma polityka Starszyzny, a nie nasza indolencja. W ogóle to awanse chadzały w drużynie dziwnymi drogami, o czym wspomnę szerzej przy wspomnieniach AD 1970. A to kilka zdjęć naszego zastępu z uroczystego apelu.

 

Kontrola czystości menażek

 

Uroczysty apel Święta Obozu

Zdjęcia w drugą stronę też były robione i zostały przekazane drużynie, ale obawiam się, że zaginęły i są nie do odzyskania.

Na zakończenie naszego pobytu, komenda zarządziła akcję wzorowego czyszczenia sprzętu, czytaj: „kotły na błysk" i dramat. Czego tu nie było: bo i „Zaginiony w akcji" gdy stulitrówka stoczyła się w głębinę i spoczywa tam pewnie do dnia dzisiejszego, i bardzo „Brudny Harry", aż do „Doczekać zmroku" bo po ciemku Oboźny łatwiej przyjmowała robotę. A rano cały dobytek wyjechał na naszych garbach do stodoły na wsi, gdzie kwaterka oczekiwała na transport.

Do cywilizacji wróciłem zmęczony, ale z mocnym postanowieniem, że to jest to, i tylko jedno mąciło wrażenia: nie wypróbowałem nowej pałatki, bo nie spadła ani kropla deszczu.

Marek Tumiłowski
wrzesień 2005r.

 

Okolice obozu...

 

...30 lat później

Statystyka obozu wg Kroniki 16WDH 1911-1986

XXXIX Obóz 16WDH 
Lokalizacja: Kaszewiec nad Narwią.
Komendant: pwd Jerzy Marczak 
Oboźny: org Alek Bartnicki 
Magazynier: Andrzej Marczak

Stan: 34 harcerzy w 5 zastępach: 
Kolumbowie, z. Maciek Korwin 
Waganci, z. Sławek Szostak / Jacek Lubański 
Wikingowie, z. Marian Kowalski /Kacper/ 
Regulardowie, z. Piotrek Patkowski /Patyk/ 
Spartanie, z. Witek Perzanowski /Perzan/

Punktacja między zastępami: I Kolumbowie, II Waganci, III Wikingowie.
Wiek uczestników 12-14 lat. Zdobyte stopnie: 4- ochotnika i 2 tropiciela. Wiele sprawności.