Sobota, 14 maja 1972 roku. Upał niemiłosierny. Zbiórka pod szkołą. Jest nas 12-tu. Objuczeni jak osły biegniemy do tramwaju. Jedziemy na Żoliborz, skąd niebieskim pekaesem dojeżdżamy do Truskawia. Z nieba leje się żar. Idziemy przez wieś. Nawet śpiewać się nie chce.

Po około pięciokilometrowym marszu dochodzimy do skraju lasu. Drzewa dają trochę cienia, ale w zamian asfalt zmienił się w piaszczystą drogę i coraz trudniej stawiać nogi. Wleczemy się żółwim tempem. Plecak przygniata mnie do ziemi. Idę na końcu i umieram. W Truskawiu pod sklepem wypiliśmy zimną oranżadę. Teraz oddałbym majątek za drugą taką butelkę. Przeklinam siebie w myślach. Boże! Czemu nie wziąłem ze sobą bidonu z piciem, choćby z wodą. Koledzy oddalają się ode mnie coraz bardziej. A ja nie jestem w stanie przyśpieszyć. Na domiar złego zaczynają mnie obcierać buty. Z każdym krokiem ból staje się coraz większy. Muszę poprawić ściągnięte skarpetki. Ale jak tu się zatrzymać? Cała Drużyna jest gdzieś daleko przede mną. Od dawna już ich nie widzę. Nawet nie wiem czy idę dobrą drogą. Może już się zgubiłem? Może chłopaki gdzieś skręcili? W panice usiłuję sobie przypomnieć, czy mijałem jakieś rozwidlenie dróg. Ale strach paraliżuje myśli. Jednym słowem - katastrofa. Żyć się odechciewa. Nie wiem co robić. Iść dalej? A może usiąść i poczekać? Może ktoś po mnie wróci? Coraz bardziej zaczyna podobać mi się ten pomysł. Tak, zdejmę plecak, usiądę i poczekam. Wreszcie odpocznę. Niech się dzieje co chce. W najgorszym razie przeczekam noc, a jutro, gdy będą tędy wracać - odnajdą mnie. Tylko, Boże, cóż to będzie za wstyd! I tak wlokąc nogę za nogą rozmyślałem o swoim tragicznym położeniu, gdy nagle dostrzegłem przed sobą buty wielkości kajaka wystające zza rozłożystego jałowca rosnącego przy drodze. Przez krótką chwilę strach przeplatał się z nadzieją. Na szczęście, w miarę jak się zbliżałem, oczom moim odkrywał się "widok znajomy ten". Z butów wystawały czarne skarpety, a z nich długie, białe i owłosione łydki. Takie "szczudła" miał tylko jeden facet na świecie. To był Mikuś - mój zastępowy. Leżał na mchu za jałowcem i trzymając głowę na plecaku, spał sobie w najlepsze. Zresztą nie wiem. Po latach myślę, że może tylko udawał. W każdym razie, gdy go obudziłem radośnie waląc mu swój plecak na brzuch, wydał się nieźle wnerwiony i zdziwiony. Podniósł głowę, rozejrzał się i zapytał: "Co jest do cholery, a gdzie reszta?" Do dziś nie wiem, jak było na prawdę. Czy rzeczywiście zasnął na postoju i chłopaki o nim zapomnieli, czy czekał tam na mnie, a ten bajer ze snem zainscenizował po to, żeby mi dać do zrozumienia, że musiał na mnie czekać wieki całe? A może wręcz przeciwnie. Może wymyślił to, żebym nie czuł się zakłopotany, że musiał zostać i czekać na mnie. Grunt, że dalej szliśmy już razem. Zmęczenie jakby mniej dawało się we znaki. Zresztą po paru minutach wyszliśmy z lasu na rozległe łąki i po chwili byliśmy już na podwórku jakiegoś gospodarstwa, przed wielką, wypełnioną sianem stodołą. Reszta chłopaków leżała na trawie i wyglądali jakby wyjęto ich z pieca. Wypiłem chyba całe wiadro lodowatej wody ze studni.

Na szczęcie był to już koniec naszej "drogi krzyżowej". Tu mieliśmy biwakować. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy dochodzić do siebie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Robiło się przyjemnie chłodno i wszyscy poczuli, że czas na kolację. Mikuś wyjął z plecaka swój słynny kocher. Zabraliśmy ze sobą żarcie i razem z zastępem Ryśka Kukuły odeszliśmy na bezpieczną odległość od stodoły, na skraj lasu. Tam obżeraliśmy się ponad godzinę kanapkami zabranymi z domu. Popijaliśmy "leśną" herbatą przyrządzaną kocher po kocherze przez Mikusia według jego tajemnej receptury. Do dziś pamiętam smak i zapach tej herbaty. Nie wiem, na czym polegał oryginalny sposób jej przyrządzania. To, co widać było gołym okiem, to pewna ilość sosnowego igliwia i mrówek pływających w gotującej się wodzie. A może tajemnica smaku tej herbaty polegała na atmosferze błogiego odpoczynku po katorżniczej wędrówce?

Po kolacji, gdy zrobiło się całkiem ciemno, wymościliśmy sobie legowiska na sianie w stodole i bez żadnych ceregieli położyliśmy się spać.

Ale nie dane nam było wyspać się do rana. Wydaje mi się, że ledwie tylko zasnąłem, a już przeraźliwy gwizd przerwał błogi, jakże tego dnia zasłużony sen.

"Wstawać! Alarm Mundurowy! Za trzy minuty zbiórka przed stodołą!"

Nie wiem, czy trwało to trzy minuty. Raczej wątpię. W ciemnościach i ogólnym rwetesie znaleźć swój plecak, skompletować umundurowanie i ubrać się nie było łatwo. Dość, że po jakimś czasie, gdy wszyscy już się zameldowali, stanęliśmy na zbiórce. Tadek Gacki wyjaśnił nam reguły gry nocnej, która czekała nas - nowicjuszy. Starsi harcerze zawiązali nam oczy. Mieli nas wyprowadzić w las, klucząc dla zmylenia drogi. Naszym zadaniem było samemu wrócić do stodoły. Zgroza!

Ktoś chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą. Bałem się jak diabli. Trzymając ręce w górze osłaniałem głowę na wypadek, gdybym w coś walnął. Po jakiś czasie opanowałem się i zacząłem myśleć. Przede wszystkim starałem się wyczuć i zapamiętać podłoże po jakim szliśmy. Ktoś, kto mnie prowadził, przejął się przemową przybocznego. Szedł zygzakiem. Wyczułem, że idziemy po łące. Co chwila przełaziliśmy przez jakieś ogrodzenia. Potem kawałek lasem i wreszcie brukowaną drogą. Po około piętnastu minutach kazano mi usiąść na ziemi i czekać nie zdejmując opaski z oczu. Czekałem trzęsąc się z zimna i ze strachu. Trwało to całą wieczność. Myśli galopowały jak szalone. Co dalej? Wreszcie usłyszałem, jakieś kroki. Kazano mi się podnieść. Znowu zygzakiem po lesie, ale tym razem już bardzo krótko. Wreszcie zatrzymaliśmy się. Wyczułem, że nie jesteśmy sami. Było cicho, ale słychać było czyjeś oddechy. W pewnym momencie ktoś zerwał mi przepaskę z oczu. Rozejrzałem się. Stałem w równym szeregu. Obok mnie stali moi najbliżsi przyjaciele: Lesio Kuczyński i Tadzio Witkowski. Nie zdążyliśmy nic do siebie powiedzieć, gdy nagle, tuż przed nami, zapaliły się dwa potężne reflektory. Oślepiły nas. Po paru chwilach wzrok przyzwyczaił się do silnego światła na tyle, że mogłem ocenić sytuację. Staliśmy przed jakiś ogromnym krzyżem, czy czymś w rodzaju mogiły. Przed nami przepięknie oświetlony Sztandar Drużyny i charakterystyczna postać Druha Komendanta. Wszystko stało się jasne. Czekaliśmy na tę chwilę kilka lat. Powiem szczerze - byłem tak oszołomiony i przejęty tym miało się stać, że kompletnie nie słyszałem albo nie rozumiałem przemowy, jaką miał do nas Druh Komendant.
Wiedziałem tylko jedno: za chwilę będę miał swój upragniony Harcerski Krzyż. Sztandar pochylił się przed nami. Wyciągnęliśmy w jego kierunku dwa palce i powtarzaliśmy za Komendantem Rotę Przyrzeczenia. Słowa więzły w gardle ze wzruszenia i wreszcie nastąpiła tak upragniona chwila. Jarek Kopaczewski przypiął mi do kieszeni munduru błyszczący Krzyż. Usiedliśmy w kręgu. Każdy z nas mógł zażyczyć sobie ulubioną piosenkę. Przy małym ognisku śpiewaliśmy i słuchaliśmy gawędy Komendanta oraz życzeń "na nową drogę życia" od starszych harcerzy. Wszystko to jednak działo się jakby poza mną. Bez przerwy opuszczałem głowę, by wpatrywać się w swoją odznakę. Wreszcie pożegnaliśmy się i kazano nam wracać do stodoły. Szliśmy razem, komentując to co się stało. Nie wiem jak dotarliśmy na miejsce. Widocznie nie było to zbyt trudne zadanie. Potem w nocy długo nie mogłem zasnąć trzymając pod głową bluzę munduru z przyczepionym do niej upragnionym Krzyżem Harcerskim.

Rano mycie pod studnią, gimnastyka i śniadanie. Wreszcie nadszedł czas na przygotowanie mundurów do apelu oraz na ważną czynność zrobienia dziury w bluzie i przykręcenia krzyża. Właściwie tego dnia mógłbym wcale nie zdejmować munduru. Ale po apelu przyszedł czas na turniej piłki nożnej między zastępami. Graliśmy jakoś mało składnie i przegraliśmy z kretesem. Nic dziwnego, gdyż moją uwagę bardziej przykuwał Krzyż Harcerski przypięty do munduru leżącego na plecaku, niż piłka i bramka przeciwnika. Na biwaku już niewiele więcej się działo. Po grze w piłkę zjedliśmy jakiś obiad, choć nie pamiętam jak i gdzie, i ruszyliśmy w drogę powrotną do Truskawia. Mimo, że upał był taki sam jak dnia poprzedniego, nastrój wędrówki był zupełnie inny. Lecieliśmy jak na skrzydłach, przez całą drogę "rycząc" marszowe piosenki. W domu byłem około godziny 17-tej i do wieczora nie zdjąłem munduru.

Wszystko to pamiętam tak dokładnie, jakby działo się wczoraj. A przecież minęło już prawie 30 lat. Co pięć lat, w drugą niedzielę maja, spotykamy się w tym miejscu w gronie naszych rodzin i przyjaciół.

Marek Gajdziński
Warszawa, 10.03.2001r.