Garść wspomnień z historii 16 WDH (Warszawskiej Drużyny Harcerzy) spisane przez jednego z dawnych Zawiszaków w przeddzień jej Jubileuszu 100 letniego założenia.

Szanowni Państwo,
Kochane druhny,
Kochani druhowie.

Pozwólcie mi, zanim rozpocznę moją gawędę, że najpierw opowiem coś o sobie, byście lepiej poznali jakie stosunki wiążą mnie z Szesnastką.

Należę do niestety bardzo już szczupłego grona Zawiszaków z czasów przed drugą wojną światową, to jest przed wrześniem 1939 roku. Urodziłem się w 1920 roku, tak, że dziś mam już ponad dziewięćdziesiąt lat. W 1930 roku, miałem wtedy dziesięć lat, przyjęty zostałem do gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie. Mniej więcej w dwa lata później podawano ustnie pogłoskę w naszej klasie, że w szkole istnieje drużyna harcerska i że przyjmują do niej ochotników jako tak zwanych „wilczków”. Za zgodą rodziców zgłosiłem się i ja. Pewnego dnia ochotnicy dostali powiadomienie, że tego i tego dnia o tej  godzinie w szkole mamy spotkać się na pierwszą zbiórkę. Zebraliśmy się jak nam polecono. Ilu nas było, teraz sobie nie przypominam, ale przypuszczam, że jakichś dziesięciu.

Naszym zstępowym był Dymek, zgrabny i przystojny chłopiec. Co najważniejsze, przez zachowanie i postępowanie uzyskał respekt i był dla nas „wodzem”. Jak już wspomniałem nazywaliśmy go Dymkiem. Dlaczego? 

Tutaj odbiegnę na chwilę od tematu, aby opowiedzieć o ciekawej, że tak powiem, „specjalności” Szesnastki. Nie wiem, czy jeszcze to jest stosowane, ale w owych czasach wszyscy instruktorzy mieli „przydomki”, miana. Nie były to przezwiska, ale po prostu nazwy własne. Tu podam wam przykład. Mieliśmy w drużynie przybocznego Jurka Kobylińskiego. Jakiś dowcipniś wpadł na pomysł Kobyliński – Kobyła, kobyła to klacz, a więc Klaczkowski, co uproszczono do Klaczuś. To było powszechne imię, gdy mówiło się o Jurku K. Podobnie było z Dymkiem. Nazywał się Włodzimierz Giżycki. Jako mały berbeć Włodek miał trudności z wymową swojego imienia. Jak go ktoś spytał jak się nazywasz – odpowiadał Włodymek. Stąd pozostał Dymek, który był jego przydomkiem na całe życie.  Dymek miał wrodzoną zdolność dowodzenia i prowadzenia powierzonych mu ludzi, to też był najlepszym zastępowym jakiego w tym czasie miała Szesnastka. Wdzięcznym jestem, że miałem takiego zastępowego, bo dało mi to dużo na całe życie.

Dymek wkładał wiele pracy w przygotowanie zbiórek i imprez jak biegów harcerskich i wycieczek, kursów i zebrań towarzyskich. Był dla nas wzorem i ideałem.

Przypominam sobie dobrze naszą pierwszą zbiórkę, gdzie powstało pytanie jak ma się zastęp nazywać. Każdy podał jakieś zwierzę i jego cechy. Ktoś wpadł na pomysł i powiedział „tur”. Nikt dokładnie nie wiedział, jak taki tur wygląda. W ogrodzie zoologicznym go nie było, w Puszczy Białowieskiej też go nie chowano, ale ponoć był bardzo silny, to nam zaimponowało.

Można powiedzieć, że praca jako zastępowy pasjonowała Dymka i nie mógł pogodzić się z faktem, że w jesieni 1933 roku ze względu na maturę miał zastęp przekazać w inne ręce. Następcą Dymka był Tadzio Lubański zwany Lulu. Tadzio miał wadę w wymowie, grzecznie mówiło się, że się zacina, mniej grzecznie – że się jąka. Stąd wywodzi się jego przydomek. Jak ktoś się Tadzia zapytał o nazwisko, chłopak zaskoczony jąkał się „lu...lu...Lubański”. Stąd też jego przydomek Lulu. Nie łatwo mu było zastąpić Dymka, ale wywiązał się bardzo dobrze z zadania i zastęp nadal należał do jednego z najlepszych, albo nawet był najlepszym w drużynie.

Ze względu na studia na politechnice Lulu w lutym 1935 r. musiał zastęp oddać. Przejął go Emwues. Ten przydomek wywodził się od pierwszych liter imienia i nazwiska – Michał Woynicz Sianożęcki. Michał pisywał do Sulimczyka i swoje utwory podpisywał pseudonimem MWS, stąd powstał Emwues. Michał bardzo dobrze i sumiennie prowadził Tury, tak, że nasz poziom był jak dawniej b. wysoki.

Mówiąc o Szesnastce wspominam obozy letnie i chętnie opowiem o niektórych wydarzeniach, które do dziś zostały mi w pamięci. Jadąc na obóz zabieraliśmy wielką skrzynię z tak zwanym sprzętem saperskim. Były tam narzędzia potrzebne do kopania, cięcia drzewa, wiązania różnych części, jak np. łopaty, siekierki, piły, linki, młotki, gwoździe itp. Koło kuchni trzeba było zbudować schowek, w którym można było przechowywać środki żywnościowe, jak: chleb, masło, marmeladę, mąkę, cukier i całą masę innych surowców niezbędnych do gotowania i do karmienia zgłodniałych uczestników obozu.

Z tym schowkiem to mam nawet dość bolesne wspomnienia. Byłem gospodarzem na obozie i moim zadaniem było też wydawanie potrzebnych rzeczy ze schowka. Że w schowku były słodycze (cukier, marmelada) o tym zwiedziały się osy i przez jakąś szczelinę wlazły do schowka. Jednego ranka, nie wiedząc o tej „inwazji” otwieram drzwi schowka, odwijam worek z cukrem, a tu chmara rozwścieczonych os rzuciła się na intruza. Ile z nich mnie użądliło, tego już nie wiem, wiem tylko, że w pełnym mundurze rzuciłem się do strumyka i tam szukałem ratunku przed „nalotem”. To było dość bolesne doświadczenie.

Mówiłem już przedtem o Klaczusiu, który moim zdaniem był wielkim majsterklepką. Klaczuś wpadł raz na pomysł, że warto by na obozie letnim zainstalować w namiotach światło elektryczne. Jego plan tak wyglądał. W namiocie komendy obozu miał stać akumulator, od którego biegły przewodniki do poszczególnych namiotów i umieszczonych tam żarówek. Ponieważ akumulator trzeba było ładować, Klaczuś jeszcze dalej poprowadził swoje plany.

Pewno wiecie jak wygląda młyn wodny. Woda wpływa na koło i utrzymuje je w ruchu. Coś podobnego wykombinował też Klaczuś. W pobliżu obozu był strumień, on miał nam pomagać w ładowaniu akumulatora. Klaczuś postarał się o dwa stare koła rowerowe, to znaczy o obręcze, ze szprychami i ośkami. Na brzegach strumienia miały być wbite słupy drewniane, na których miały być zamocowane osie kół i na nie wetknięte obręcze. Obręcze miały być połączone ze sobą przez pasy blachy przyśrubowane do nich. Woda strumienia miała wpływać na blachy i w ten sposób koła miały się obracać i przez łańcuch jak w rowerze napędzać dynamo.

Teoretycznie wszystko było jasne i proste. Klaczuś jeszcze w Warszawie postarał się o konieczne części konstrukcji i o narzędzia potrzebne do budowy, powiedzmy nieco przesadnie „własnej elektrowni”.

Klaczuś wybrał mnie za pomagiera i zabraliśmy się do pracy.. Pierwszą trudnością było wbicie kołków naprzeciw siebie i to tak głęboko, żeby mocno stały,  ale żeby ich głowy leżały , a raczej znajdowały się na jednym poziomie, gdyż inaczej koła obracałyby się nierównomiernie i łączące je blachy by się powyginały. Przy pomocy tak zwanej poziomicy, można by to było łatwo osiągnąć, ale my jej niestety nie mieliśmy. Dla nas była to po prostu praca Syzyfowa. Godzinami staliśmy w zimnej wodzie strumienia i kombinowali co i jak zrobić,  ale koła mimo naszych starań nie chciały się ”okrągło” obracać.

Ponoć jakiś chiński mędrzec powiedział , że diabeł czai się w detalach, a my mieliśmy całą masę detali i całą chmarę diabłów.

Tak to, po krótkim występie gościnnym, kiedy naładowany w Warszawie akumulator pozwolił żarówkom w namiotach zapstrzyć się przez parę minut, sen o „elektryfikacji” namiotów musiał niestety zostać odłożony na dalsze czasy. Szkoda,  bo był to na owe czasy wiekopomny pomysł „samowystarczalnego” oświetlenia.

Do uświęconych obrządków obozów letnich Szansastki należała „menażka”. Jak mnie zapewniano żyje ona po dzień dzisiejszy. Jest to dowodem wielkiej tradycji i należy to tutaj chwalebnie podkreślić. 

My z Szesnastki wiemy co znaczy „menażka”, obcym zdradzę, że chodzi tu o publiczne dokonywanie zmywania win przeprowadzane przez Komendanta obozu. Dla lepszego zrozumienia. Na obozie obowiązywały pewne niepisane, ale właściwie samo przez się zrozumiałe przepisy jak na przykład nie klnij, utrzymuj porządek, obchodź się pieczołowicie ze sprzętem. Ale zaraz dam przykłady, jak łatwo było złamać te przepisy. Mogła się zdarzyć jakaś sytuacja, że człowiekowi „cholera”, albo „psia krew” wymknęły się z ust. Albo z porządkiem, kąpielówki, które powinny się były suszyć na sznurze, leżały kto wie dlaczego nad rzeką. Siekierkę ze sprzętu saperskiego zamiast w trakcie pracy położyć na jakimś wolnym miejscu, wbiło się bezmyślnie w ziemię. To są przykłady, jak łatwo było przestąpić  te przepisy. I jak jakiś instruktor to spostrzegł, delikwenta czekała kara „menażki”.  Jak się to odbywało nie będę opisywał, bo za długo by to trwało, poproście jakiegoś Zawiszaka, niech Wam objaśni.

Dobry harcerz musiał mieć na rękawie kilkanaście sprawności. Najbardziej lubiane, choć trudne do otrzymania, były samarytańskie, bo były kolorowe i przyszyte jako pierwsze na lewym ramieniu, Sanitarka stała bardzo wysoko w Szesnastce i od 1934 roku starsi chłopcy mogli robić praktykę w Warszawskim Pogotowiu Ratunkowym. Wielu Zawiszaków studiowało medycynę i było później lekarzami.

W związku z sanitarką przypominam sobie następujące wydarzenie. Będąc na obozie jeden z chłopców rozchorował się i dostał gorączki. Mieliśmy termometr, więc szybko można ją było zmierzyć, czy może jest coś niebezpiecznego. Po zmierzeniu gorączki powstało pytanie co teraz zrobić z termometrem. Ze względów higienicznych trzeba by go było zdezynfekować. Ale jak? I tu wpadł ktoś na pomysł, że gorąca woda wszystko dezynfekuje, a więc termometr trzeba przez jakieś 15 minut gotować. Radę spełniono, ale po gotowaniu nie mieliśmy już termometra, do takich temperatur nie był on skonstruowany. W dzisiejszych czasach są inne sposoby dezynfekowania termometrów. Jakie, to może wiedzą druhowie, którzy robią sprawności samarytańskie.

Moi drodzy, na tym kończę moją gawędę.

CZUWAJ!

Wojciech Okupski 
z byłego zastępu Turów (1932-1938) w miesiącach lipcu i sierpniu w roku 2011.
Pisownia zgodna z oryginałem - z rękopisu przepisał mł. Maksmilian Jabłecki w październiku 2011 r.