W 1928 roku władze Związku Harcerstwa Polskiego postanowiły wysłać 16 Warszawską Drużynę Harcerską, jako swą reprezentację, na Narodowy Zlot Skautów Łotewskich, w którym brały udział przedstawicielstwa z innych państw, na przykład Finlandii, Francji, Niemiec, Węgier.

W lipcu 1928 roku 16 WDH, wraz z kilkoma chłopcami z 35 WDH, rozbiła obóz na granicy rozległych wydm nadmorskich pod Rygą w Bulli. Dołączył jeszcze do nas zastęp łotewskich Polaków, którzy mieli tam dużą i aktywną grupę narodową.

Z ramienia Głównej Kwatery Związku Harcerstwa Polskiego pojechał z nami hm Ignacy Wołkowicz (zamordowany w Oświęcimiu), który był komendantem polskiej wyprawy harcerskiej na Łotwę. Komendantem samego obozu był Włodzimierz Boerner – przyszły profesor Wyższej Szkoły Ekonomicznej we Wrocławiu.

Położenie obozu było piękne. Od morza oddzielały nas wysokie wydmy porośnięte lasem. Dalej ciągnął się wielokilometrowy pas szerokości trzystu metrów, porośnięty jedynie wydmową roślinnością, rozrzuconą gdzieniegdzie kępami aż do prawdziwej plaży o kilkudziesięciu metrach szerokości, schodzącej głęboko w morze, a raczej w Zatokę Ryską.

Ten obóz i zlot w Bulii wrył się głęboko w pamięć wszystkich uczestników. Było to coś niezwykłego. Każdy starał się dać z siebie wszystko, aby zareprezentować już nie siebie, nie zastęp, nie Drużynę, lecz Polskę. Symbolem tego stała się zrobiona ze wzgórza fotografia całej naszej Drużyny ułożonej w napis – Polska. 

Zlot w Bulli - 16 WDH na plaży

Drużyna na łotewskiej plaży.

Obóz szybko i sprawnie rozbito, gdy tylko nadeszły nasze worki z namiotami oraz wyposażenie obozowe. Został on naprawdę pięknie założony. Robił wrażenie, jak gdyby Drużyna stale tam obozowała, a przy tym był praktyczny. Staraliśmy się wypieścić go i utrzymywać w idealnym stanie, co nie było proste, uwzględniając, iż było nas kilkudziesięciu. Wytyczyliśmy wyraźnie ścieżki, by nie niszczyć bez konieczności roślinności, tworzącej tu naturalną dekorację. Porobiliśmy ziemne stoły i miejsce na ognisko również udekorowane w sposób naturalny. Była kuchnia, plac zbiórek, skrzynka pocztowa. W namiotach porobiliśmy prycze, wieszaki, stoły, ławki, starając się nadać im pewien styl i zachować nienaganny porządek.

Zlot w Bulli - obóz 16 WDH

Widok obozu.

To wszystko stanowiło tylko tło, bo przecież na zlocie trzeba było być najlepszym w przeróżnych grach, rozgrywkach i zabawach. Organizowaliśmy dla całego zlotu ognisko – a tu każda reprezentacja też chciała być najlepsza. Poza tym była lekka atletyka, biegi, rzuty, skoki, zawody pływackie, piłka ręczna, nożna i wodna, zdobywanie sprawności, no i dwudziestoczterogodzinny bieg harcerski – najtrudniejsza dyscyplina, wymagająca bardzo wielu zróżnicowanych umiejętności.

W tym biegu wziąłem udział jako członek zastępu złożonego ze znakomicie rzeczywiście przygotowanych chłopców, najlepszych przyjaciół. Zastępem dowodził mój brat Janusz, a ponadto brali w nim udział Wojtek Jakimowicz, Staś Leinweber, Gucio Radwański oraz jeden harcerz z Polonii łotewskiej.

Punkt startu znajdował się nad Dźwiną. Każdy zastęp został podzielony na dwie grupy, które zajęły stanowiska naprzeciw siebie na dwóch przeciwnych brzegach rzeki szerokiej na kilometr. Otrzymaliśmy w zaklejonej kopercie rozkaz, który należało otworzyć i przekazać na drugi brzeg na sygnał trąbki.

Wymarsz na bieg. Fot: archiwumharcerskie.pl

Punktualnie o dwunastej zabrzmiał hejnał. Otworzyliśmy kopertę i tłumacz zaczął tłumaczyć. „Lejbuś” – Staś Leinweber, odczytał z drugiej strony Dźwiny to, co ja nadawałem – za pomocą naszych wypróbowanych tarcz sygnalizacyjnych – jak tylko umiałem najprędzej. Szło bez błędów i bez potrzeby powtarzania. Rozkaz na półtorej strony – to było dużo. Zgodnie z nim mieliśmy się spotkać ze znajdującymi się po drugiej stronie na moście na Dźwinie odległym około jednego kilometra. Nadawanie skończyliśmy pierwsi – jak potem dowiedzieliśmy się – ze znacznym wyprzedzeniem następnych. Natychmiast ruszyliśmy ostrym, długim krokiem, wiedząc, iż tak potrafimy iść długo.

Z drugiej strony mostu czekali już nasi i dalej razem wciąć szybko wędrowaliśmy do pierwszego punktu kontrolnego, który miał dać nam następny rozkaz. Po drodze robiliśmy zalecone szkice topograficzne i perspektywiczne. Dzień był piękny, lecz nie gorący. Bez trudu dotarliśmy do tego punktu po paru godzinach.

Otrzymany rozkaz tłumacz szybko tłumaczył, gdy już maszerowaliśmy dalej, do następne punktu kontrolnego. Po drodze napotkaliśmy komisję z symulowanym wypadkiem – złamanie nogi, rana na głowie i konieczność transportu rannego. Natychmiast trzech zajęło się nogą. Swetry, łupki, bandaże, rozciągnięcie nogi, unieruchomienie bandażami… Czwarty wydezynfekował głowę, przyciął gazę i zrobił „czapkę” z bandaży na dużej „ranie”. Dwaj pozostali zmajstrowali nosze z jakichś łat drzewnych, płacht namiotowych i linek. Prawie równocześnie wszyscy skończyli. Na nosze… i transport pięćdziesiąt metrów, a tam to wszystko trzeba było rozebrać, złożyć i uporządkować, by nie zostało śladu. Staraliśmy się nie tracić chwili, nie dublować roboty, każdy robił swoje.

Ruszyliśmy dalej, wykonując różne szkice i budując jakąś małą kładkę nad strumieniem. Wszystko szło sprawnie – byliśmy zgrani od dawna. Wypoczywaliśmy co godzinę, rozkładając się na parę minut wygodnie na ziemi. Czasem coś przegryzaliśmy, ale niewiele, by nie tracić czasu. Do drugiego punktu kontrolnego dotarliśmy znacznie szybciej, niż się spodziewano. Tu otrzymaliśmy nowy rozkaz z trasą do trzeciego punktu kontrolnego oraz propozycję zjedzenia czegoś solidniejszego. Podziękowaliśmy – biorąc tylko picie do manierek. Chętnie podjedlibyśmy sobie, ale woleliśmy zyskać na czasie. Ruszyliśmy dalej i jedliśmy w marszu. Parliśmy więc naprzód, ciesząc się, że wciąż jesteśmy pierwsi.

Powoli robiło się coraz ciemniej. Zapadała późna noc lipcowa, było ciepło. Nagle trasa urwała się. Jak się później okazało, w rozkazie była omyłka. Nic więc dziwnego, że nie znajdowaliśmy niezbędnych punktów orientacyjnych. Wierząc rozkazowi… idziemy naprzód, ale punktów tych brak przez wiele kilometrów. Wracamy i znajdujemy nasz poprzedni punkt orientacyjny wyraźnie widoczny mimo nocy. Stąd mamy iść w lewo. Ruszamy, szukając to tu, to tam dalszych wskazanych punktów w rozkazie. W nocy źle już widać, ale wciąż ich poszukujemy – bez skutku. Znów więc ponawiamy orientację. I nic. Trasa się wyraźnie urywa. Szukamy po poboczach – tam też nic. Myślimy: może trzeba szukać znacznie dalej - i na tym polega próba. Idziemy ponownie parę kilometrów, i nic. Fatalnie! Zbliża się północ. Rozbijamy biwak. Błyskawiczna kolacja – i spać. namiot mały, bo chcieliśmy, by było lekko, więc ciasno. Ale zasypiamy kamiennym snem. 

Zlot w Bulli - stoły ziemne

Stoły ziemne w Bulli na Łotwie

O piątej rano podrywamy się. Śniadanie i znów wracamy do ostatniego wyraźnego punktu orientacyjnego. Ale to już późny ranek – ileż czasu straciliśmy! Od ludzi dowiadujemy się, iż szło tędy wiele zastępów, lecz wszystkie skręcały nie w lewo, lecz w prawo! Odwrotnie niż my. Ruszamy więc ich śladami, wciąż pytając ludzi. Dalej nasz rozkaz zgadzał się z terenem co do joty. Wszystkie punkty orientacyjne kolejno odnajdujemy. Zaczyna lać jak z cebra. Po dwóch nakładamy na siebie płachty namiotowe. Idziemy naszą trasą, ale czas leci. Wreszcie widać, iż zbliżamy się do punktu kontrolnego, gdzie powinni nam wydać rozkaz co do dalszego działania, ale minęła godzina dwunasta. Koniec! Przegrana! Nikogo już na punkcie nie ma. Nic nie zrobimy. Taka wsypa! A wszystko przez pomyłkę w rozkazie. Ale nic już nie zmienimy. Deszcz leje. Jesteśmy wściekli. Obok jest jakieś gospodarstwo. Izba sucha, ciepło, gospodarze bardzo mili – proponują: wysuszcie się, zjedzcie, odpocznijcie w stodole na słomie, wygodnie.

Cóż innego nam pozostało? Robimy błyskawiczny obiad i układamy się w stodole, a nasze ubrania suszą się nad piecem. Nagle robi się cicho i tylko słychać coraz słabsze dudnienie deszczu po dachu. Zapadamy w sen.

„Wstawajcie! Słońce!” Słyszę skądś głos Janusza. Spaliśmy dwie godziny jak zabici, a na dworze zrobiła się znów piękna pogoda – od razu raźniej. Badamy mapę. Od obozu dzielą nas podmokłe tereny czy bagna, ale przez nie biegnie jakaś delikatnie, lecz wyraźnie zaznaczona ścieżka. Tędy mamy dwadzieścia pięć kilometrów. można okrążyć te wilgotne obszary, lecz wówczas będziemy mieli ponad czterdzieści kilometrów do przejścia.

Krótka narada. Idziemy krótszą trasą. Tłumacz rozmawia z gospodarzem, który coś mu usilnie tłumaczy, namawiając na dłuższą trasę. Ale różnica ponad piętnastu kilometrów decyduje. Ruszamy tą lekko zaznaczoną ścieżyną – rzeczywiście mało uczęszczaną.

Teren zupełnie płaski, bez szczególnych cech. Początkowo podmokły, robi się coraz bardziej grząski. Trzeba iść po kępach dawnymi śladami ludzi, którzy kiedyś tędy szli. Pod nogami coraz mocniej bulgoce, zapadamy nieraz w bagno. Nie można nigdzie usiąść, by chociaż chwilę odpocząć. Wreszcie pod wieczór wychodzimy z bagnisk. Pod nogami ziemia twardnieje i przestajemy się zapadać – co za ulga! Można iść normalnie, choć nogi trochę jak kłody. Nagle ukazuje się most, którym przeszliśmy na drugą stronę Dźwiny wczoraj tuż po południu. Mamy już tylko cztery kilometry do obozu, i to po twardej ziemi. Co za radość!

Po niecałej godzinie, zmordowani, jesteśmy u siebie, gdzie witają nas wyraźnie zaniepokojeni. Natychmiast idzie meldunek do komendant zlotu: „Polski zastęp powrócił”. Okazało się potem, iż w tych bagnach utknęło jeszcze parę zastępów, a niektóre z nich wydostano stamtąd dopiero po dwóch dniach. Myjemy się, dostajemy coś gorącego do jedzenia, ale nas ponosi. Co robić z naszymi szkicami, notatkami itd. Czy je przyjmą? Czy je uwzględnią? Jak potraktują mylny rozkaz? Przecież do tego fatalnego błędu byliśmy wciąż pierwsi! Polska reprezentacja nie może stracić punktacji nie za swoją omyłkę!

Przychodzi do nas Włodek Boerner – komendant obozu – z pytaniem, czy możemy jeszcze uporządkować te materiały, by je przesłać do Komendy Zlotu? Błyskawicznie wykańczamy co należy i wkrótce cały raport idzie do Komendy, a my po zrobieniu przeszło osiemdziesięciu kilometrów idziemy spać! Spać! Spać!

Nieszczęsna pomyłka została uwzględniona. Otrzymaliśmy bardzo wysoką notę. Ogólnie zaś nasza Drużyna uzyskała na tym międzynarodowym zlocie drugie miejsce. Potem przyszły następne sukcesy Drużyny, która wciąż dążyła, by być coraz lepszą. Jej „bieg harcerski”, zainicjowany przez Zyga Wierzbowskiego, trwał od najgłębszego upadku po wojnach do zdobywania laurów krajowych i międzynarodowych.

Młodzi, szukajcie Waszego „biegu harcerskiego”! To wspaniała droga!

Zbigniew Klarner

Źródło: Szkoła im. Stanisława Staszica 1906 – 1950, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, str. 415-420
Przepisał hm. Dyzma Zawadzki