Zaplanowaliśmy wyprawę wędrowników na zlot całej Chorągwi dość wcześnie. Poprzednio spotkanie mazowieckich wędrowników odbyło się w okolicach Czerska, następnie spłynęliśmy Wisłą aż do Portu Czerniakowskiego - tym razem, z racji miejsca zlotu Św. Jerzego (Tułowice koło Brochowa) od kajaków mieliśmy zacząć. My, tj. Włóczykije, spotkaliśmy się na Wawelskiej o 16:30, skąd mieliśmy elegancko dojechać autobusem na Czerniaków na godzinę 17:00. Objuczeni naszym nowym, pięknie błyszczącym kociołkiem, komputerem i plecakami wsiedliśmy do autobusu. Grzegorz i Kisiel jak zwykle zadawali szyku koszulkami DIO i lustrzankami. Na nasze nieszczęście, akurat tego dnia wszyscy kierowcy postanowili przejechać się trasą łazienkowską... Utknęliśmy w korku jeszcze przed Głównym Urzędem Statystycznym. W międzyczasie zadzwonił Janek Kamiński i powiedział, że dopiero wyjeżdżają z kajakami z Zalesia, więc się spóźnią - więc może zrobilibyśmy zakupy. Uradowani perspektywą opuszczenia autobusu przesiedliśmy się w tramwaj i ruszyliśmy - Grzegorz do domu (bo zapomniał jedzenia), a Dyzma z Kisielem na Powiśle, do Biedronki.

W Biedronce nabyliśmy kiełbasę (sztuk 24), wodę (dwie zgrzewki), cytrynę, cukier, herbatę - i parę innych drobiazgów. Z foliowymi siatkami wyglądaliśmy jeszcze mniej profesjonalnie niż wcześniej - a nie było łatwo równocześnie jeść lody! W każdym razie ruszyliśmy w kierunku portu. Gdy doszliśmy już prawie na miejsce, w okolicach przejścia podziemnego pod Wisłostradą Janek zadzwonił po raz drugi. Tym razem, żeby poinformować nas, że zapomnieli wziąć... WIOSEŁ. Na brak rozrywki nie mogliśmy zatem narzekać, gdy już doczłapaliśmy się na miejsce (pokonując po drodze przeszkody w postaci remontu mostu Łazienkowskiego) śmialiśmy się bardzo.

Okazało się, że Kicek dysponuje pięcioma wiosłami gdzieś w samochodzie na Żoliborzu - zatem Stefa wzięła je pod pachę i przywiozła metrem na Politechnikę. Tam podjechali Konus i Dyzma samochodem, po czym wrócili na cypel z cennym towarem. Pięć kajaków - 5 wioseł (osiem osób), więc właściwie idealnie. Z dwugodzinnym opóźnieniem zaczęliśmy się wodować - Janek i Dyzma płynęli sami. Wtedy podeszła do nas lekko podcięta para i zapytała, czy nie moglibyśmy przerzucić ich nad drugą stronę rzeki. Most był w remoncie po niedawnym pożarze, a im bardzo zależy żeby się przedostać. Stwierdziliśmy, że jest trochę późno, więc nie bardzo... Wtedy chłopak wyciągnął 300 (słownie: trzysta) złotych i powiedział, że nam zapłaci! Opieraliśmy się jeszcze trochę czasu, po czym postanowiliśmy że przewieziemy ich za darmo. Wsiedli więc do Dyzmy i Janka, przerzuciliśmy ich na drugą stronę.

Na pewno wiecie, jak to jest kiedy ktoś chce dać harcerzowi pieniądze... No nie da się... Dyzma opierał się jak mógł, w efekcie czego chłopak wrzucił mu 200 złotych na przód kajaka (gdzie trudno było sięgnąć) i zepchnął go na wodę! Nic już nie mogliśmy powiedzieć, więc Janek schował pieniądze do rogatywki - postanowiliśmy przeznaczyć je na sztandar harcerzy z Zalesia i na Wędromek. Niewątpliwie, była to najwyższa stawka za 10 minut pracy, jaką którykolwiek z nas kiedykolwiek osiągnął. Szczególnie zabawnie wyglądało to w kontekście naszej dyskusji sprzed paru tygodni o rozkręceniu akcji zarobkowej - przewożeniu ludzi przez Wisłę kajakami właśnie.

W każdym razie wreszcie znaleźliśmy się na wodzie - i od razu, mimo braku wioseł, ruszyliśmy ostro naprzód (pod drodze mijając bawiących się na plażach maturzystów i wyczuwając subtelną woń miejskich ścieków). Już po 2-3 godzinach zaczęliśmy szukać noclegu w okolicach Łomianek - tam już było cicho i spokojnie. Jako że było też już ciemno, gdy wylądowaliśmy na jakiejś plaży Janek poszedł na zwiad, po czym poinformował nas, że jesteśmy na wyspie. Postanowiliśmy zatem cofnąć się kilkadziesiąt metrów, żeby wpłynąć między wyspę a brzeg. Dyzma poradził sobie z tym szybko i wylądował na ładnym miejscu (52°21'55.2"N 20°54'09.0"E), o którym później. W tym czasie reszta miała problem, bo troszkę za bardzo się spieszyli i wpłynęli prosto na łachę - Grzegorz musiał nawet wysiąść z kajaka, by go poholować.

Wreszcie wszyscy dotarli na miejsce (przy okazji Dyzma wyciągając kajak chłopaków z Zalesia trochę nim bujnął i wysiadający Janek Dąbrowski wpadł cały do wody) i zaczęliśmy się rozbijać. Miejsce było na samej granicy rezerwatu Kępy Kiełpińskiej, trochę zaśmiecone, ale ładne. Sporo chrustu, w tym bardzo fajne pnącza, które świetnie posłużyły jako rozpałka, a także pień drzewa, pusty w środku (rano wspięliśmy się na niego, żeby zrobić zdjęcie). Rozpaliliśmy ogień, usmażyliśmy kiełbaski i zrobiliśmy herbatkę (dla niektórych - trochę za słodką). Otworzyliśmy też domowe kiszone ogórki - okazało się, że są w plastikowym baniaku i niełatwo je wyciągnąć - zaostrzyliśmy więc kijek i Dyzma, a potem Janek, wyciągali je pieczołowicie. Po smacznej i pożywnej kolacji postanowiliśmy nie czekać na Konusa, który miał dowieźć wiosła, i rozłożyliśmy się dookoła ogniska. Starym, wypróbowanym sposobem, schowaliśmy nogi do plecaków lub okryliśmy je kurtkami, by uchronić śpiwory od iskier. Noc była dość chłodna, Kisiel o 4 obudził się i rozpalił ognisko na nowo - ale spało się dość przyjemnie.

Dyzma jednak nie dał nam spać – o godzinie 6 wstał i rozpalił na nowo ognisko. Trzeba było wyczołgać się ze śpiworków i powoli wstawać. Nie wszyscy zrobiliśmy to od razu, ale sukcesywnie coraz więcej osób było na nogach. Gdzieś w trakcie śniadania przybył Konus z dodatkowymi wiosłami, po czym zjadł z nami śniadanie, przy okazji demonstrując znacznie łatwiejszy sposób wyciągania ogórków z baniaka (przechylił go do poziomu i łapał ogórki łyżką). Wyzbieraliśmy jeszcze śmieci (których była na miejscu obfitość), wspięliśmy się na drzewo, obfotografowaliśmy i zaczęliśmy się wodować. Było to około godziny 9.

Wkrótce słońce zaczęło dość mocno przygrzewać, płynęło się wspaniale. Obserwując brzegi rzeki pełne ptactwa można było zrozumieć ludzi, którzy nie chcą słyszeć o uregulowaniu Wisły na tym odcinku. Tego dnia chcieliśmy dopłynąć do Czerwińska, po drodze zatrzymując się w Modlinie, a także na obiad. Po paru godzinach dopłynęliśmy do mostu w Kazuniu, skąd Konus zrzucił nam 2 baniak wody i banany. Przy okazji niektórym do kajaków wlało się trochę wody.

W tej okolicy nurt nieco zelżał. Dopłynęliśmy do wideł Wisły i Narwi, po czym dobiliśmy do brzegu w miejscu, skąd było widać nasz cel – spichlerz Twierdzy Modlin. Po założeniu butów ruszyliśmy w jego stronę. Naszym oczom ukazał się piękny, ceglany, neorenesansowy budynek. Co ciekawe, do naszych czasów przetrwała jedynie część centralna wraz ze wschodnim skrzydłem – skrzydło zachodnie zostało rozebrane. Spichlerz odgrywał rolę zamku Horeszków w ekranizacji Pana Tadeusza (tej drugiej, reżyserowanej przez Andrzeja Wajdę). W środku znajduje się jeszcze sporo metalowych części, nie wyszabrowanych przez przedsiębiorczych zbieraczy złomu. Wydaje nam się, że o ile sklepienie parteru jest ceglane, o tyle wyżej konstrukcja wewnętrzna była już drewniana. Obejrzeliśmy przystań, do której cumowały barki ze zbożem – schody prowadzą prosto do Narwi. Niestety, wygląda na to że spichlerz się sypie – potężne metalowe pręty, które utrzymują go w całości, powoli puszczają. Miejmy nadzieję, że zostanie zachowany dla przyszłych pokoleń, bo miejscem jest niezwykłym.

Gdy wróciliśmy do kajaków rozłożyliśmy mapę okolicy i chwilę porozmawialiśmy o okolicznych fortyfikacjach. Następnie, z uwagi na upływający czas, zwodowaliśmy nasze okręty i popłynęliśmy dalej, obserwując po prawej stronie cytadelę Twierdzy. Minęliśmy kolejny most (krajowa droga nr 7) i wylądowaliśmy na wyspie, którą Janek zapamiętał z Jakobstafu. Tam prędziutko rozpaliliśmy ogień (chrustu było mnóstwo, wyschniętego na wiór) i przyrządziliśmy kiełbaski, herbatę i… zupę pomidorową! Chcemy Wam przekazać nowatorski przepis, zastosowany przez mistrza Grzegorza – aby przyrządzić zupę a’la włóczykij, należy przygotować: 4 zupki pomidorowe instant, puszkę pomidorów i trzy paczki parówek. Następnie należy zagotować wodę i wrzucić tam wszystkie składniki – pycha!

Po smacznym obiedzie, wyszorowaniu garów (na złoto!) i przedyskutowaniu problemu powłoki ze zjonizowanego gazu na rakietach i kwestii okrucieństwa Boga wsiedliśmy z powrotem do kajaków i zgarniając po drodze Konusa (który dojechał stopem wraz z własnym wiosłem) popłynęliśmy w kierunku Czerwińska. Problemy filozoficzne i matematyczne roztrząsaliśmy nadal – w czym celował Piter z Zalesia. Szczególnie miło upływał nam czas, gdy połączeni w jedną wielką pięcio-kajakową jednostkę zjadaliśmy słodycze i dryfowaliśmy z nurtem. Wtedy też zauważyliśmy przeprawiającą się przez Wisłę (szeroką na jakieś 400 metrów) sarnę. Cierpliwie wiosłując nogami dopłynęła na lewy brzeg i tam, spłoszona przez wędkarzy, starała się znaleźć dogodne miejsce do wdrapania się na skarpę.

Później, dalej w dole rzeki spotkaliśmy też w rzece bobra, więc poza czaplami i resztą wspaniałych ptaków mogliśmy podziwiać życie również ssaków. Tymczasem zdecydowaliśmy się w końcu trochę pomachać wiosłami i ruszyliśmy ostro przed siebie, aż w końcu zza zakola rzeki wyłonił się Czerwińsk. Wylądowaliśmy, wywindowaliśmy kajaki na brzeg, po czym zdecydowaliśmy się zwiedzić klasztor mimo dość późnej godziny (ok. 20). Grzegorz na ochotnika został do pilnowania całego naszego majdanu, byliśmy nieco zaniepokojeni towarzystwem imprezy imieninowej – ognisko, grill, piwko itd. Powitał nas zresztą już na brzegu jeden z tubylców. Tak czy inaczej, wyruszyliśmy w stronę klasztoru.

Tu warto byłoby się chwilę zatrzymać nad samym Czerwińskiem. Miasteczko jest malutkie (i chyba zawsze było, liczyło kilkuset mieszkańców), ale za to bardzo stare. Bywali tu polscy królowie (m.in. Jan Kazimierz modlił się w tutejszym klasztorze do Matki Boskiej), okoliczna szlachta zjeżdżała się tu na sejmiki. Czerwińsk złożony jest z wielu małych, często drewnianych chałupek – w jednej rozpoznaliśmy nieczynny zajazd, w innej prężnie działa klub taneczny. Klasztor, obecnie zajmowany przez salezjanów, powstał prawdopodobnie jeszcze w XI wieku po Chrystusie. Czerwińsk jednak w świadomości wszystkich Polaków zaistniał po 1410 roku. To właśnie tutaj armia polsko-litewska przekroczyła Wisłę na wielkim moście łyżwowym – arcydziele średniowiecznej sztuki inżynierskiej. Elementy mostu przygotowywano pół roku wcześniej, w Puszczy Kozienickiej – a następne spławiono Wisłą aż tutaj, by je zmontować w 8 godzin! Zaimponowała nam też wielkość taborów armii królewskiej – ponad 6 tysięcy furmanek!

Czerwińsk mimo swojej bogatej historii pozostał małym, urokliwym miasteczkiem. Jak dowiedzieliśmy się od pana Januarego („zgadnijcie no, zgadnijcie – tak jak po angielsku styczeń”), trochę tu bezrobocia, za pieniądze z Unii „zrewitalizowano” ryneczek, wyrywając krzaki i zastępując je kamiennymi płytami, stawiając metalowe słupki i niczym nieuzasadnione „zabytkowe” latarnie. Pan January wyraźnie zżymał się działania władz, po czym poprosił nas o złotówkę, zapewne na wino.

My po zwiedzeniu klasztoru wróciliśmy do kajaków. Tam okazało się, że Grzegorz gdzieś zniknął – po chwili jednak przybiegł z kiełbasą na patyku, twierdząc że gdyby nie odpowiedział na zaproszenie na imprezę imieninową, to chłopaki z Czerwińska mogliby stracić cierpliwość. Poza tym zapraszają na mięso, piwo i inne używki – „kajakom nic się nie stanie, gdyby ktoś próbował je ukraść zaraz będzie kosa”. Oczywiście nie mogliśmy w pełni uczestniczyć w takiej imprezie, zjedliśmy więc kolację, czekając na Zegarę, który miał po nas przyjechać. Gdy już nas znalazł, do samochodu wsiadło nas 4, w tym Konus – a reszta zaczęła szykować kajaki do załadowania.

Tak dotarliśmy na miejsce zlotu Św. Jerzego (nieopodal lasu Sianno), najpierw nasza czwórka, a potem cała reszta wraz z kajakami. Trwało wówczas ognisko Zlotu, na którym odbywał się między innymi konkurs krasomówczy – zgodnie z hasłem przewodnim: „Polacy nie gęsi…”. W zgodzie z tym hasłem odbyła się również gra nocna, zorganizowana przez Dyzmę, Janka i Konusa – sprawdzająca umiejętności reporterskie wszystkich ZZ-tów. A właściwie to nie wszystkich, tylko tych które wstały na godzinę 1 w nocy.

Gra polegała na wcieleniu się ZZ-tów  w korespondentów wojennych, którzy najpierw zbierali dowody zbrodni, a następnie musieli przekazać je w zaszyfrowanej wiadomości do redakcji – tak, aby cenzura nie była w stanie się zorientować o co chodzi. Wędrownicy, którzy również wzięli udział w grze, mimo zmęczenia uzyskali 50% punktów! A oto przykład jednego z zaszyfrowanych maili (sporządzony przez 123 WDH-y): „Droga redakcjo! Zbigniew powiedział że kilku z was zastanawiało się nad teorią piramidy koła. Odpowiedź jest prosta w Kambodży nie ma nikogo kto by mógł ją wyjaśnić. Jestem głodny, nie ma tu McDonaldów. Przypomniał mi się starożytny Egipt z tyloma wielkimi dziełami rąk ludzkich. Euzebiusz Kolan”

W końcu, po spisaniu wyników, udało się przespać parę godzin… ale obudziły nas krople, powoli padające na twarze. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że papieru budowlanego Konusa nie wystarczy dla nas wszystkich, więc ociągając się nieco, wreszcie wstaliśmy. Jeszcze tylko mycie w kanałku, śniadanie wokół ogniska, parę piosenek Kaczmarskiego, sprzątanie terenu – i Msza Święta (podczas której prowadziliśmy całym referatem śpiew), a po niej apel. No i zdjęcie, do którego nie zdążyliśmy się ustawić…

Wyniki rywalizacji, cóż… Nie chcemy się chwalić – ale zdobywcy Włóczni, czyli 2 MDH-y „Oleandry”, to drużyna z której wywodzą się chłopaki z Zalesia, a zdobywcy II miejsca, 16 WDH-y „Grunwald”, to nasza macierzysta drużyna.  Wnioski nasuwają się same – chcesz wygrywać, utwórz wędrowników!

Pogoda na koniec troszkę się zepsuła, w czasie Mszy i apelu padało – ale nie miało to znaczenia, bo zlot się kończył. Podróż autokarami do Sochaczewa minęła dość szybko, stamtąd razem z „Grunwaldem” wróciliśmy do Warszawy, na Ochotę! Tak zakończył się drugi zlot wędrowników Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy – w którym Włóczykije oczywiście wzięły udział!

Dyzma Zawadzki