Z druhem Bohdanem Tomaszewskim rozmawia Katarzyna Dziocha
Jak został Pan harcerzem "Szesnastki"?
Bohdan Tomaszewski: Okna naszego pokoju wychodziły na podwórko szkolne Liceum im. Staszica. Tam odbywały się zbiórki harcerzy. Miałem wtedy 6, może 7 lat. Patrzyłem na stroje, musztry, meldunki, raporty. To ogromnie działało na moją wyobraźnię. To były lata 30. Kiedy miałem 10 lat, rodzice zapisali mnie do tej sławnej "16", jednej z czołowych drużyn w Polsce. Byłem w zastępie Żbików.
Czym wtedy dla dzieciaków było harcerstwo?
Zbiórki były co sobotę po południu. Szło się na nie jak na bal. Trochę to była zabawa w wojsko. W tamtych czasach panowała miłość do munduru i do armii. Harcerstwo było czymś niesłychanie ważnym, pięknym - sport, wycieczki, zwiedzanie, dyscyplina, przyjaźń, wieczorne ogniska, piosenki... Wspaniała surowość - tego pojęcia często dziś młodzież nie rozumie. Ogromne wymagania, bardzo skąpe wyróżnienia, spokojne napomnienia czy nawet kary.
Jakie one były?
Byłem kiedyś na obozie między dwoma jeziorami. Opodal biwakowała druga harcerska drużyna, nie z Warszawy, jedna z najlepszych drużyn w Polsce. Były podchody, w biały dzień podkradliśmy się do ich obozu, żeby im zrobić psikusa. Mnie udało się niepostrzeżenie wślizgnąć do namiotu ich drużynowego, gdzie na małej karteczce napisałem "Tu był Żbik. 16. WDH " i godzina. Wieczorem zbiórka. Spodziewałem się jakiegoś wyróżnienia, a tymczasem powiedziano: "Bogdan bardzo się stawił, pokazał ślad naszej drużyny, nieźle to zrobił". I ani słowa więcej. To było potraktowane niesłychanie spokojnie, bez chwalenia. Były i kary. Najsłynniejszą karą za nieporządek na pryczy, złe ułożenie koca, brudne uszy, inne drobne przewinienia, była kara menażek. Na porannym apelu wywoływano tych druhów, którzy coś przeskrobali. Wtedy któryś ze starszych kolegów brał w menażkę zimnej wody i wlewał za kołnierz, co nie było przyjemne. Trzeba było pięć minut później zameldować się u niego w pełnym i suchym umundurowaniu. Byli rekordziści menażek. Mieli nawet po dziesięć. Ja miałem chyba ze trzy w ciągu miesięcznego obozu.
Ciągle jest Pan harcerzem? Przestrzega Pan starych zasad?
Ja tego, co mi ofiarowało harcerstwo, nie umiałem w pełni wykorzystać. Po latach widzę, że te propozycje były trudne i ja im nie sprostałem. Można by wyliczyć wiele rzeczy, które mi się nie udały. Skrócę do jednej - ja niestety palę papierosy, a to jest złamanie przysięgi harcerskiej. Więc jak mówię o harcerstwie, czuję się głupio.
Śledził Pan losy kolegów z drużyny? Pamięta ich Pan?
Oczywiście. Andrzej Pfeffer był moim zastępowym, miał coś ze Skrzetuskiego. Jędrek został potem wybitnym naukowcem. Kolejna niesłychanie ciekawa postać to Gucio Radwański, nasz drużynowy. Bardzo mały, a miał ogromny autorytet. W czasie wojny znalazł się na Zachodzie i był w lotnictwie. Moim bohaterem był też Jerzy Godlewski. Pamiętam, jak na pierwszym moim obozie harcerskim, tuż na granicy polsko-łotewskiej trzeba było postawić maszt i wciągnąć biało-czerwoną flagę. Była wichura i flaga się zaplątała. Jurek w karkołomny sposób wdrapał się na szczyt masztu, wisząc głową na dół rozplątał sznur i wciągnął flagę. Potem był lotnikiem, walczył na Zachodzie i zginął.
Druh Zyga Wierzbowski, honorowy drużynowy "16" - żyjąca legenda. Jako uczeń był ochotnikiem w wojnie polsko-bolszewickiej. Przychodził czasami na nasze zbiórki. Był dla nas wtedy staruszkiem, bo miał trzydzieści parę lat. Kilka lat temu pojawił się na spotkaniu "16". Ma znakomitą pamięć. Pamiętał mnie, moją mamę i tatę. A przecież minęło 60 lat. Jeszcze jedna czołowa postać naszej drużyny w tamtych latach - Staś Lenart. Syn dozorcy, mieszkający w stróżówce. Był w drużynie razem z synami bogatych ludzi, inżynierów. Wspaniale wychowany. Druga postać niezwykła, bardzo wysoko w hierarchii "16", to Felicjan Loth. Bardzo wyjątkowa, czcigodna rodzina. Felek potem był słynnym lekarzem, siedział na Pawiaku. Dokonywał tam cudów jako więzień. Jeszcze Jerzy Mierzejewski, malarz znakomity, dawny wykładowca w szkole filmowej, uroczy człowiek... Nasze pokolenie miało takie wzory, niewiele starszych od nas, młodych ludzi. To się potem sprawdziło w czasie wojny.
Lubiliście chodzić w mundurkach?
Byliśmy najbardziej elegancką drużyną w Polsce. Mieliśmy wspaniałe zielone mundury z płótna, spodenki, koszule, ale również wyjątkowy krawat ze wzorem ludowym, w krajkę łowicką chyba. I rogatywkę, a na niej zamiast rzemyka pasek z prawdziwych muszelek. Obowiązkowo musieliśmy mieć czarne buty i czarne porządne skarpetki do kolan. Inne drużyny, nawet najbardziej wymuskane, chodziły w brązowych butach, czarnych lub zielonych skarpetkach i innych butach. U nas był obowiązek czarne-czarne. To był przykład z przedwojennego wojska, kawalerii. Wszystko wymuskane, cienkie w pasie, wyprostowane sylwetki. Chcieliśmy być jak gwardia.
Kult munduru, patriotyczne wychowanie to dziś mało popularne.
Moim zdaniem wiele rzeczy działa teraz przeciwko tzw. patriotyzmowi. Jeśli ktoś zacznie mówić o patriotyzmie, to zaraz może być posądzony o nacjonalizm. To ogromna pomyłka. Bo miłość swego kraju nie ma nic z tym wspólnego.
11 Listopada przed wojną obchodzono bardzo uroczyście. Defilowaliście?
Braliśmy udział w defiladach na placu Marszałka Piłsudskiego. Najpierw szła kawaleria, a potem my. Pamiętam, jak czekaliśmy gdzieś przy ul. Trębackiej na naszą kolej. Potem lewa, lewa, lewa. Przed Grobem Nieznanego Żołnierza była trybuna. Prezydent Mościcki lekko trzymający cylinder koło ramienia. Sztandar "16" salutuje. Idziemy jak gwardia przed prezydentem. To było niesłychane przeżycie. Za każdym razem. Teraz to strasznie smutny, obojętny dzień. Podam przykład: mam flagę biało-czerwoną, mieszkam w ogromnym bloku na X piętrze w Warszawie. Z naszego mieszkania w ten dzień zwisa flaga, często jedna jedyna. Sąsiedzi mówią potem: "U państwa była flaga. My musimy w przyszłym roku też wywiesić". I nie wywieszają. Duch się zatraca.