Jest takie przysłowie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Uwierzcie mi, że do TEJ rzeki, a zwłaszcza z TĄ grupą - to da się zrobić. Ta rzeka nazywa się Rospuda, a grupa... Oto jej kajakowa historia:

Dzień pierwszy – wyjazd
Trasa: Warszawa - jezioro Kamienne koło Filipowa

Zbiórka była umówiona przy kasach PKP na Dworcu Warszawa-Zachodnia o godz. 14.30. Wcześniej odebrałem koszulki dla uczestników naszej wyprawy w liczbie 16 (oczywiście!). Wysłałem smsa do Lecha, czy ma ochotę na nadplanową koszulkę, a ponieważ odpowiedział, że oczywiście tak, wkrótce spotkaliśmy się na Placu Narutowicza, gdzie Lech zakupił szarą koszulkę z okolicznościowym nadrukiem i odwiózł mnie na dworzec (Lechu, bardzo dziękuję). Do kas dotarłem około 14.00, kupiłem dziesięć biletów ulgowych i jeden normalny (dla siebie, w końcu ktoś musi być normalny). Wkrótce wybiła godz. 14.30, a tu nikogo nie widać. Świetnie się zaczyna. Po piętnastu minutach naprawdę zacząłem się denerwować. Korzystając z usług operatora telefonii komórkowej nawiązałem kontakt z chłopakami. Okazało się, że czekają na innej hali. Dziewczyny, czyli nasze znajome harcerki z 1 WDH-ek, w składzie: drużynowa Agata i zastępowa Basia, jechały jeszcze w tym czasie autobusem. Na szczęście wszyscy zdążyli dotrzeć na dworzec przed odjazdem pociągu. 

 

 

 

 

Na peronie był już sporo ludzi i każdy marzył o siedzącym miejscu w pociągu do Suwałk. Dzięki szybkiej akcji naszych harcerzy zdobyliśmy cały przedział. Tak naprawdę dopiero siedząc w pociągu byłem pewien liczby osób jadących ze mną na spływ. W przedziale znaleźli się: Paweł Huras, Daniel Karkowski, Michał Lewandowski (właśnie we środę zaliczył matematykę na trójkę), Maurycy Kiendziński, Alek Kućma, Artur Piątek, Jakub Kurek, Krzysiek Pasternak oraz Agata i Basia (1 WDH-ek). Do składu dołączony był także Kuba Burakowski, a nad nimi wszystkimi pieczę sprawowałem ja. Było więc nas w sumie 12 osób. Niezły skład!

Pociągiem jechaliśmy około pięciu godzin. Prowadziliśmy przeróżne dyskusje, głownie o fuflaku. Krzysiek, z powodu swojego wzrostu, tradycyjnie już zahaczył górną częścią czoła o witrynę drzwi wejściowych na korytarz, nabijając sobie słusznego siniaka. Bardzo go żałowaliśmy. Bardzo. 

 

 

 

 

Do Suwałk dotarliśmy około 20.30. Czekając na kajaki bawiliśmy się w przydworcowym parku w słonia. Nie sadziłem, że będzie to ulubiona zabawa na całym spływie. Gra nabrała jeszcze większego rozmachu, kiedy to do zabawy z okrzykiem chyba radości, a może przerażenia, dołączyły dziewczyny. Wskakując na słonia kopały nas po żebrach. Jednak największą grozę przeżywaliśmy, kiedy to malutka Basia próbowała wskoczyć na słonia w swoim terenowym obuwiu. Wtedy żałowaliśmy, że nie założyliśmy masek ochronnych na twarz. Jak każdy wie, zabawa w słonia polega na tym, ze buduje się podstawę z 3-4 harcerzy, a cała reszta, ilu wlezie, wskakuje na górę ugniatając wszystko i wszystkich pod spodem. To jest właśnie słoń! Na koniec, choć nie zawsze, wszyscy przewracają się na glebę. Nie wiem dlaczego niektórzy czepiali się nas jak rzep psiego ogona i nie chcieli puścić. Amatorami budowania słonia byli głównie Paweł, Krzysiek i Kurek. Krzyśka zawsze woleliśmy mieć po swojej stronie. Takiemu dużemu to nie wiadomo, co przyjdzie do głowy (nawet posiniaczonej). Zdążyliśmy jeszcze zjeść kolację i nadjechał bus z naszymi kajakami. Wszyscy się zmieściliśmy, choć kierowca powiedział nam, że pierwszy raz przewozi taką dużą grupę. Dlatego niektórzy jechali na kolanach, a inni robili za bagaż. Jadąc na miejsce biwakowiska wpatrywaliśmy się w zachód słońca, nieświadomi, co nas czeka w następnych dniach. Było już ciemno, kiedy dotarliśmy na zaminowaną polanę nad jeziorem Kamiennym. Wszyscy rozbijaliśmy namioty z wielka precyzją, starając się nie wdepnąć w krowie łajno. Buty niektórych osób do końca spływu miały zabarwienie zielone. Przed snem poszliśmy popływać w jeziorze. Noc była chłodna.

Dzień drugi
Trasa: jezioro Kamienne – jezioro Głębokie

Wstaliśmy po 7.00 i od razy zabraliśmy się toaletę poranną: ząbki, oczka itp. Na śniadanie zjedliśmy kanapki z pasztetem i wypiliśmy herbatę. Potem zabraliśmy się za składanie namiotów i pakowanie kajaków. W wyposażeniu kajakowym otrzymaliśmy nowe drewniane wiosła i nie wiedzieliśmy, czy mamy je powiesić na ścianie czy też używać zgodnie z ich rzekomym przeznaczeniem. Alek nie zdążył nawet wypłynąć, a już złamał wiosło. Musiałem oddać mu jedno moje.

 

 

 

 

Wreszcie rzuciliśmy się w wodę. Ach, jaki to był piękny widok: sześć kajaków na jeziorze Kamiennym. Aż musieliśmy sobie zrobić zdjęcie. Początek trasy, to zabawa, prawdziwa przygoda była dopiero przed nami.

Wystartowaliśmy jeden za drugim. Zobaczyłem, że niektórzy mieli problem z utrzymaniem właściwego kierunku toru płynięcia kajakiem. Na jeziorze trudno się pływa, ponieważ jest za dużo miejsca. Tak wtedy myśleliśmy, ale kiedy przepłynęliśmy jezioro Kamienne i wpłynęliśmy w rzekę Rospudę zorientowaliśmy się, że mamy jeszcze większe trudności z wiosłowaniem i innymi rzeczami. Rzeka w tym miejscu jest wąska i płytka. Pierwsza przeszkoda: mostek w Filipowie i korek na rzece. Udało się. Dalej trochę płynąc, trochę stojąc w korku, płynęliśmy w dół rzeki. Po drodze przepłynęliśmy strasznie zarośnięte jezioro Długie Filipowskie i dalej dopłynęliśmy do jeziora Garbaś. Tutaj przydały się umiejętności z terenoznawstwa. Wszystkie kajaki, które płynęły przed nami na jeziorze popłynęły w prawo, a my nie (ha, ha, ha, ha, ha, ha!). Dzięki temu sprytnemu manewrowi zaoszczędziliśmy czas i siły. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kontynuowaliśmy spływ w dół rzeki omijając liczne przeszkody w postaci kamieni i zwalonych drzew. W końcu dopłynęliśmy do jeziora Głębokiego i na polance pod lasem zakończyliśmy wiosłowanie tego dnia. Najpierw rozbiliśmy namioty, a następnie zaczęliśmy przygotowywać posiłek. Chłopcy mieli problem ze znalezieniem drewna na ognisko. Zbudowaliśmy kuchnię polową i zagotowaliśmy wodę na makaron. Agata i Basia wpadły na pomysł, aby przygotować ciepły posiłek: makaron z fasolką. Boże, błogosław kobiety! Po zjedzeniu chłopcy rozpoczęli grę w wampira. Szybko jednak uznali, że jest zbyt mało ruchliwa i nadszedł czas na grę w słonia. Oj, ale była jatka! Zabawa tak się rozkręciła, że nie zorientowaliśmy się, kiedy zapadł zmierzch. Dzień zakończyliśmy śpiewem. W nocy tylko ktoś dorwał się do gitary i zagłuszał dźwięk chrapania dobiegający z namiotów. A tej nocy, oprócz kwakania kaczki Piotrusi, można było usłyszeć także kumkanie żaby z rodziny misiowatych. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień trzeci
Trasa: jezioro Kamienne - jezioro Bolesty

Dzień rozpoczął się od wysłuchania porannej listy przebojów: „Moi przyjaciele", „Chodzą ulicami ludzie" itp. Repertuar był podobny do tego granego w nocy, dlatego niektórzy mieli już dosyć. Na śniadanie zjedliśmy kanapki z pasztetem, dżemem, powidłami śliwkowymi i serem żółtym, a zaraz po śniadaniu nasze czarne dziewczyny musiały się wykąpać (wiecie dlaczego? no, bo były czarne, oczywiście). Wtedy obudziły się w nas instynkty tropicielskie i łowieckie (nie wspomnę o spostrzegawczości; rezultat widoczny na zapisie cyfrowym w moim aparacie). 

 

 

 

 

Tradycyjnie zaraz potem zabraliśmy się za pakowanie namiotów. Ja osobiście wyszorowałem kociołek z czarny czarnej na sreberko, dając dobry przykład młodym pokoleniom. Muszę przyznać, że zwijanie obozowiska wychodziło nam coraz lepiej. Około 10.00 wyruszyliśmy w trasę. Krajobraz, jaki dzisiaj ukazał się naszym oczom, znacznie różnił się od wczorajszego. Rzeka była szersza i czystsza, ale nadal zdradliwa i niebezpieczna. Trudno było przewidzieć, co się wydarzy, a już na pewno trudniej zrozumieć. Starzy kajakarze mają powiedzenie „wild women, wild river'. Coś w tym jest...

Niedługo po starcie na rzece wywrócił się kajak z Krzyśkiem Pasternakiem i Pawłem Hurasem. Kiedy ich mijałem, wylewali menażką wodę z kajaku. Dopływając do miejscowości Bakałarzewo napotkaliśmy przenoskę z młynem. Musieliśmy więc przenosić kajaki po brzegu. Zejście było trudne, po kamieniach, dlatego niektóre kajaki przedziurawiły się, a innym pokaleczyły nogi. 

 

Zrobiliśmy mały postój. Chłopcy wyruszyli na podbój miejscowych sklepów, a ja z Agatą na zwiad kwatermistrzowski. Zakupiliśmy parę litrów wody gazowanej, makaron, sos do spaghetti, przysmak śniadaniowy wykwintnie zwany szynką turystyczną, pomidory i cebulkę. Osobiście nabyłem cztery butelki coli w szkle na specjalną okazję i ciasteczka waniliowe.

Po zrobieniu zakupów i napełnieniu żołądków śmieciami z reklam wyruszyliśmy w dalszą drogę dopływając do jeziora Sumowo. Jedna z załóg (nie napiszę która) miała problemy z zasilaniem ze względu na pewne okoliczności. Wraz z Danielem i Kuba Kurkiem postanowiliśmy wziąć ją na hol. Nie szło nam najlepiej. Kajaki „rozpływały" się w przeciwnych kierunkach. Postanowiłem holować samodzielnie. Nagle, w trakcie wiosłowania, usłyszałem trzask łamanego drewna i okazało się, że moje jedyne wiosło złamało się. Musiałem je szybko naprawić, wykorzystując kawałek linki. Dalej, niestety już nie z nadmierną prędkością, wiosłowałem z całych sił. Na małym zarośniętym jeziorze Okrągłe spotkaliśmy złośliwego łabędzia. Tam też, jak się później okazało, dwie naszego załogi popłynęły w złym kierunku. Ja spotkałem się z Danielem i Kubą Kurkiem, a pytając o drogę wędkarzy płynęliśmy dalej. Dopłynęliśmy do jeziora Bolesty i zaraz po prawej stronie spotkaliśmy na polu namiotowym naszych harcerzy. Była tam ładna polanka z pomostem. Opowiedzieli nam o przygodzie, jaka ich spotkała. Oj, do pozazdroszczenia. Opowiadali tak barwnie, że niektórym z nas (nie wspomnę o sobie) zaczęło się wyobrażać to i owo. 

 

 

 

 

Po jakimś  czasie dotarły pozostałe załogi i zabraliśmy się za rozbijanie obozowiska. Miejsce było tak atrakcyjne, że o mały włos mielibyśmy sąsiadów. Niestety, nasza gościnność w wykonaniu Maurycego nie spodobała się i niedoszli goście popłynęli dalej.

Na obiad przygotowaliśmy specjalne danie" spaghetti alla Bolesty". Popołudniowy czas wypełniła nam zabawa w słonia i skoki. Wieczorem rozpadał się deszcz, dlatego część z nas śpiewała w namiocie, a inni plotkowali przy ognisku. Noc tym razem była cieplejsza, a my zasypialiśmy przy piosence. 

 

 

 

 

Dzień czwarty
Trasa: jezioro Bolesty - Święte Miejsce

Wstaliśmy wcześnie. Wiedzieliśmy, że wszystkie załogi zmierzają do jednego punktu na mapie: Świętego Miejsca. Obozowisko zwinęliśmy bardzo szybko. Prędko zjedliśmy śniadanie i w drogę. Pogoda nie wróżyła spokojnego rejsu. Co więcej, moje naprawione poprzedniego dnia wiosło popsuło się do końca. Na kawałku pagaja dopłynąłem do brzegu i zacząłem szukać dobrej gałęzi na nowe wiosło. Wtedy podpłynęli do mnie Lewy i Alek i podarowali wiosło złamane przez Alka pierwszego dnia. Związałem dwa złamane wiosła ze sobą i pokonałem na nich cała resztę trasy. 

 

 

 

 

Wszystkie załogi spotkały się na przenosce w Małych Raczkach. Mieliśmy tam postój na uzupełnienie na kalorii. Znowu zwiad kwatermistrzowski zakupił prowiant na kolację, tym razem kiełbasę zwyczajną. Następny postój wyznaczyliśmy sobie Dowspudzie, a połączyliśmy go ze zwiedzaniem ruin pałacu Paca, które lustrował spływ Szesnastki w 2003 roku. Mam nadzieje, że starodrzew rośnie do dzisiaj (podlaliśmy go dużą ilością mocznika). Dalej rzece towarzyszył już krajobraz prawdziwie górski, dlatego niektórzy mieli problem z utrzymanie równowagi. Do tego woda pieniła się, jak pianka do golenia. Mijaliśmy załogę dwóch kajakarzy, którzy wylewali wodę z kajaka. Drugi kajak samotnie dryfował po rzece. Przykry widok, ale typowy, szczególnie, że knajpa „U Mroza" była jeszcze zamknięta. Na tym odcinku czuliśmy się jak na Marszałkowskiej, odczuwając umiejętności niedzielnych kierowców-wioślarzy. Wielokrotnie musiałem służyć pomocą innym, co oczywiście traktowałem jako rzecz oczywistą.
 

 


W Świętym Miejscu zastaliśmy to, czego się spodziewałem: obozowiska tańczących z wilkami i zbombardowanych laleczek. Postanowiliśmy płynąć dalej. Dopłynęliśmy do pierwszego mostku, gdzie Maurycy zwiększył ilość piany w rzece (znów ten mocznik). Resztkami sił kontynuowaliśmy spływ. Rzeka na tym odcinku wije się wśród mokradeł i trudno było znaleźć miejsce na obozowisko. A wieczór był tuż tuż. Dzięki opatrzności Bożej i potrzebom ludzkim udało mi się odkryć ładne miejsce na nocleg. Mała polanka nad Rospuda i mnóstwo komarów. Po rozbiciu namiotów Paweł Huras popisał się zbudowaniem kuchni polowej. Na obiad zjedliśmy smażoną kiełbaskę, ale niektórzy woleli spalone galoty Artura.

Wieczorem, siedząc przy ognisku, podsumowaliśmy nasz wyjazd. Byłem mile zaskoczony, gdy chłopcy wymieniali wszystkie rzeczy dobre i złe. Jestem z was dumny, Panowie i cieszy mnie, że mogliśmy porozmawiać sobie otwartym językiem. Poruszaliśmy tematy związane ze spływem, jak również z pracą Drużyny. W nocy wybraliśmy się po chrust. Niby nic, a jednak czułem, że dzieje się coś magicznego. To zadanie wykonaliśmy wszyscy razem. Do świtu śpiewaliśmy, tańczyliśmy i pląsaliśmy. Kuba Kurek był strażnikiem ognia i jak na człowieka z lasu radził sobie świetnie. Kiedy brakowało drewna - sam wskakiwał do ogniska. A kiedy i to nie wystarczało, pociągał za sobą Alka. O świcie wszyscy poszliśmy spać, jedynie strażnik został przy ognisku. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień piąty
Trasa: rzeka Rospuda – Augustów

Miło było i jednocześnie przykro, że musiało się skończyć. Tego ranka trudno było wstać. Wiedzieliśmy, że dzisiaj koniec spływu. Jak zawsze spakowaliśmy się i w drogę. Ja z dziewczynami wyruszyłem pierwszy. Cała reszta dogoniła nas na rzece. Tego dnia trudno się wiosłowało. Nie wiem, czy z braku sił, czy też ze smutku, że już koniec. Na osłodę parę załóg zaczęła się ścigać, ścinając przy brzegu trzcinę i o mało nie rozjeżdżając łabędzia, który przeklinał nas w języku łąbędzim jeszcze przez jakieś pół godziny. Na Rospudzie wiał mocny wiatr, a fale utrudniały wiosłowanie. Miałem ochotę popływać wpław, ale po paru minutach wróciłem na pokład kajaka. Walczyliśmy ze zmęczeniem, falami i wiatrem. Załoga dziewczyn świetnie sobie radziła pchając przed sobą kajak Krzyśka. 

 

Dopłynęliśmy do rzeki Netty. Przy marinie wyszliśmy na brzeg. Najpierw wszystkie rzeczy rozłożyliśmy na plaży i suszyliśmy je. W międzyczasie rozpoczął się plażowy pokaz mody. Chłopcy popisywali się swoimi mięśniami i smukłymi sylwetkami, a dziewczyny znikły w toalecie. Maurycy pokazał się w stroju kajakowym HIKO, Artur w bluzie wyszczuplającej typ Teddy, ja w ręczniku turystycznym. Udało się też uchwycić nas przy toalecie osobistej, a Maurycego przy ściąganiu bielizny. Okazało się, że kajaki musimy dostarczyć w inne miejsce, dlatego ja z Krzyśkiem, Pawłem Hurasem, Lewym i Danielem popłynęliśmy w wyznaczone miejsce, a reszta, pod dowództwem dziewczyn, przygotowywała kanapki na obiad. Posiłek zakończyliśmy w augustowskim night clubie, gdzie za dnia serwują lody w kulce, a na górze kawę wiedeńską i śmietankową. Panowie smakowali drinki marki Tymbark. Na koniec Paweł Huras, kończąc imprezę, wylał drinka z wody i cytryny z lodem na obrus. Przeprosiliśmy obsługę tłumacząc, że właśnie zeszliśmy na twardy ląd i niektórym trudno się do tego przyzwyczaić. 

 

 

 

 

Pociąg do Warszawy mieliśmy około 18.00. Na dworzec dostaliśmy się busem. Pociąg oczywiście przyjechał wypełniony po brzegi. Zdobyliśmy jedynie dwa miejsca (rzecz jasna, dla naszych harcerek z Czarnej Jedynki). Ja, podparty o złamane wiosła, przestałem całą drogę. Podróż utrudniał pan z wózeczkiem, od którego staraliśmy się kupić pasztet. Alek, nawiązując kontakty z innymi podróżnymi, próbował wszystkich powystrzelać. Posiłek tym razem podany był na sucho. Powodzeniem cieszyły się zupki w proszku: grzybowa, pomidorowa itp. jedzone z torebek. 

 

 

 

 

Do Warszawy dotarliśmy około 22.30. Dziewczyny, wysiadając na Dworcu Centralnym, wypowiedziały krótkie „pa!", a my zostaliśmy. Gorące powitanie zgotowali nam natomiast rodzice.

Jestem bardzo zadowolony z tego wyjazdu. Miło było spędzić te chwile z Wami. Mieliśmy momenty smutku i radości. Bardzo dziękuje za udział wszystkim uczestnikom, a szczególnie harcerkom z 1 WDH-ek. Żałuję, że nie mogło nas być więcej. Pocieszam się, że na następny spływ pojedzie większa grupa. Fajnie było widzieć Agatę z żabą w namiocie, Basię w glanach lądującą na słoniu, Krzysia grającego na gitarze, Kubę Kurka skaczącego przez ogień, Artura w bluzie wyszczuplającej, Maurycego suszącego skarpetki, Daniela w kapeluszu, Alka ze złamanym wiosłem, Pawła Hurasa budującego kuchnię polową, Lewego niosącego chrust i mojego syna. 

 

 

 

 

Wierzę, że każde z nas nauczyło się czegoś na tej rzece. Czegoś, co pozwoli nam być lepszymi.

Pozdrawiam Was i do zobaczenia.
Paweł Burakowski