Ten dzień rozpoczął się wyjątkowo: wstałem tuż po piątej rano ze wspaniałą myślą. Anglio! Drżyj przed Szesnastką! A tak na poważnie, ja i Robert Nawrot w ramach współpracy z Ułanami Krechowieckimi mieliśmy wziąć udział w obchodach międzynarodowego zlotu "Military Odyssey" w południowej Anglii.

Zbiórka wyjazdowa odbyła się 26 sierpnia o 6.00 pod muzeum Wojska Polskiego. Wyruszyliśmy tuż po 7:00. Trasa wiodła przez niemieckie kontrole drogowe, Belgię i Holandię do Francji, a jedyne, co widzieliśmy przez okna autokaru podczas jazdy, to plastikowe dźwiękoszczelne ściany wzdłuż autostrad. W porcie w Calais zapakowaliśmy się na prom "Pride of Cunterburry" i przeprawiliśmy się do Dover w Anglii. Już sam statek przerósł nasze najśmielsze wyobrażenia, współczesny "Titanic" dla takich zwykłych śmiertelników jak my - Polacy. Dwa pokłady załadunkowe, jeden ze sklepami, jeden z restauracjami i jeden mały, otwarty na morze - turystyczny. Bryza nas nie oszczędziła - czuliśmy w ustach słone morze. Pełna romantyka, brakowało tylko dziewczyn i ławeczek.

Jeszcze większe zaskoczenie czekało na nas tuż przy wybrzeżach Anglii - wybrzeża zbudowane bowiem były z wielkich ścian kamiennych. Wyglądało, jakbyśmy dobijali do 200-metrowego muru z kamienia. Wspaniały widok. Potem stereotypowe pagórki i zielone łąki w Great Britain, które przecież nierozerwalnie kojarzą się nam z Anglią, nie były tak stereotypowe, jak nam się wydawało - przed nami była tylko czysta i soczysta zielona Anglia.

Chwilę po dojechaniu na miejsce noclegu (to znaczy na pola wyścigów konnych i ich okolic), rozstawiliśmy dodatkowy namiot, bowiem jeden już na nas czekał. Uff, to był ogromny namiot: trzy razy wyższy od naszych dych i dwa razy większy, jeśli chodzi o powierzchnię użytkową. Później udaliśmy się na ćwiczenia musztry w umundurowaniu napoleońskim (które wypożyczyliśmy z magazynu filmowego w Warszawie) - bo właśnie w wojsko napoleońskie się "bawiliśmy" na tej wyprawie. Musztra była odmienna od naszej współczesnej. Przede wszystkim dawniejsze wojska poruszały się szerokimi szeregami, co miało ogromny wpływ na strategię walki z wrogiem, nie chowano się po krzakach, nie zakopywano się w ziemi, tylko stało się front w front z nieprzyjacielem i wymieniało ogień.

Spanie też było bardzo napoleońskie. Spaliśmy na własnoręcznie przygotowanej podłodze z siana i słomy w odpowiedniku naszej stodoły. Wieczory też były dla wtajemniczonych istnie napoleońskie - wino i piwo lało się strumieniami, a butelki sprzątano do rana (całe szczęście, że to tylko współpraca). My trzymaliśmy się nieco z boku, więc pewnie uważano nas za szpiegów Wellingtona.

Następnego dnia, 28 sierpnia, odbyliśmy dwie walki: jedną na głównej arenie i mały pokaz na małej. Ponadto ćwiczyliśmy wciąż musztrę oraz zwiedzaliśmy największy bazar wojskowy w Europie, na którym można było kupić wszystko, począwszy od małych replik czołgów i breloczków z imitacją pocisków, poprzez prawdziwą broń, jak AK-47, P-27 i inne, aż do Jeepów-Willisów, wojskowych ciężarówek i lekkich czołgów. Gdyby tylko nie te ceny... Mogliśmy tylko pomarzyć o ciekawych pamiątkach - ledwo było nas stać na hamburgera, składającego się z zimnej buły i ciepłego kotleta za 2 funty (około 14 zł). A propos jedzenia - nawet taki (z perspektywy polskich przepełnionych surówkami hamburgerów) był niebem w gębie. Anglicy nie potrafią zrobić niczego dobrego, obiad to coś w stylu znanego już w naszej drużynie niemieckiego Eintopfa - zupa i drugie w jednym (2 in 1), tyle że o wiele gorsze, jakby ktoś wrzucał do kotła co miał pod ręką. Inny przykład angielskiego dania: zimny kawał szynki + ziemniaki + przegotowana marchewka. Łeeee, ohyda!

Dnia 29 sierpnia nastąpiła powtórka przebiegu poprzedniego dnia, jedynym odstępstwem była wieczorna libacja naszych przyjaciół z kręgów ułańskich, która odbyła się na wielkiej dyskotece w jednej z hal, przy wspaniałej muzyce rockowej znanej z dobrych wojennych filmów. Polscy kawalerzyści bawili się z Anglikami, którzy przyszli do nich z winkiem z... Tesco. Ja i Robert też bawiliśmy się nieźle, Robert gadał o średnicy pocisku w "King Tigerze", a ja gadałem z poznaną wcześniej Dominiką.

Ostatni dzień, to przede wszystkim jedna wielka sprzątanina, tylko około południa odbyliśmy krótki pokaz musztry, po którym nastąpiło zebranie wszystkich tych, którzy nie wyjechali wcześniej i rozdanie pucharów za najlepszą wystawę oraz najlepszą walkę. Nie dostaliśmy nic, czołgi były efektywniejsze i nawet musztra tu nie pomogła, a wystawa, no cóż, naszymi sąsiadami była wojskowa baza współczesnego wojska angielskiego, była pięć razy większa od naszej i żeby nas dostrzec trzeba było dostać się do jej środka. Jeśli chodzi o najlepszą walkę to chyba odbyła się ona tuż po rozdaniu pucharów, bowiem na placu pozostali przedstawiciele Napoleona, cowboyów, Indian, różni barbarzyńscy, jakieś jeszcze niezidentyfikowane wojska, byli chyba nawet piraci. I wtedy zaczęła się jedna wielka naparzanina, bez zasad i bez pardonu (a dokładniej, przestrzegano jedynie zasad własnych). Jak zwykle, coś się połamało, ktoś zgubił coś od swojego stroju, komuś podbito oko, ktoś nawet skręcił kostkę... Pozostaje pytanie, czy to było w planie?

Tego dnia poszliśmy wcześniej spać, bo rano 1 września musieliśmy dopakować się i ruszyć na podbój Londynu. Krótko mówiąc, Londyn podbił nas swoimi rozmiarami, korkami krążących nad głowami samolotów Boeing 747 i cudnymi autkami - prócz Bentleyów, Mercedesów, BMW, Lexusów, Porsche, Land Roverów i zabytkowych Rollce- Roysów nie jeździło zbyt wiele innych marek. Oczy nacieszyliśmy niezmiernie, co prawda Big Ben nie okazał się taki big (myślałem, że jest większy), ale wspaniałe budowle, jak Pałac Backingam, a także ogromny diabelski młyn "The eye of London", przytłoczyły nas zupełnie. Ciekawa jest też budowa samego miasta: w centrum dominują ciasne, wąskie uliczki, ale, o dziwo nie ma ogromnych tzw. traffic jams - czyli korków. Wyraźnie widoczne są też biedniejsze dzielnice - można je łatwo poznać po gorszych modelach BMW i Mercedesów.

Powrót minął nam szybciej niż podróż do Anglii. Najpierw promem "Pride of Dover" z Dover do Calais, potem Holandia, Belgia i wreszcie POLSKA! Pyszne jedzenie, ładne dziewczyny i swojski klimat przyulicznych domostw i gospodarstw. W domach byliśmy tuż przed 22.00 dnia 2 września.

HO Mikołaj Nowakowski