Godz. 17:30 - zbiórka na Dworcu Zachodnim, oczywiście chłopaków z Szesnastki (dziewczyny z 4 WDHek "Samotnia" pojechały wcześniej). O godz. 18:15 mamy PKS. Ponad dwie godzinki jazdy i wszyscy wylądowaliśmy po zmroku w Mogielnicy, a potem z zapałem przeszliśmy 6-7km do chaty Buraka.
Już tylko kawałek dzielił nas od działki BuPy, kiedy nagle wyskoczyły na nas z lasu piszczące dziewczyny, które łapały nas za ręce, a my mocno zdezorientowani i zaskoczeni (Lewy myślał, że to ja krzyczę, a ja, że to Lewy łapie mnie za rękę). W końcu wszystko się wyjaśniło i ruszyliśmy wielką watahą na działkę.
Na początku wręczyliśmy Burakowi prezent (dzwonki, które z dużym poświęceniem zdejmowaliśmy krówkom podczas obozu wędrownego). Potem zjedliśmy kolację i każdy udał się do swoich zajęć (wiadomo, początek spływu i jeszcze atmosfera nierozkręcona): jedni śpiewali, inni dyskutowali itp. Bardzo późnym wieczorem zmęczona grupa, czyli Pitason-Piotrek, Mareczek, Lewy, Artek, Alek, Kurek i ja po szliśmy w tzw. "kimę". Piotruś opowiedział nam na dobranoc bajeczkę. Kiedy spaliśmy pewna grupa, która nie umiała się zachować (imion nie wspomnę) obudziła nas. To, że mnie obudzili to jeszcze pół biedy, ale obudzili też Artka, a ten po prostu ten tego nienawidzi, puścił więc mocną wiązkę, ale to też nie pomogło, dopiero ja z Lewym zwlekliśmy się z ciepłych śpiworków i porozmawialiśmy z nimi, a wówczas towarzystwo trochę przycichło Dopiero o 4 nad ranem obudził nas "Czarny Blues" (ale to już tradycja, że się to śpiewa o tak wczesnej porze, gdy prawie wszyscy śpią).
Otwierając oczy późniejszym porankiem słyszeliśmy "Pójdę do nieba piechotą" i "Alleluja". Potem zjedliśmy śniadanko i już każdy gotowy był do wypłynięcia. No i ruszyliśmy do Tomczyc, gdzie czekał na nas autokar, którym pojechaliśmy do źródeł rzeki. BuPa zaczął rozdzielać nas na dwójki, które miały płynąć w jednym kajaku. Najczęściej składy były mieszane: chłopak i dziewczyna. Tak więc Dexter płynął z Anią Z., Blanka z Kubkiem; Lewy z Anią drużynową, Daniel z Asią; Marek z Magdą, Piotrek z Patrycją; Kurek z Maleństwem, a ja (Pawcio) z Marysią. Artek miał szczęście, bo płynął z Alkiem, a i dwie dziewczyny ze 131 WDHek "Maryna" płynęły razem. Burak płynął sam w jednoosobowym kajaku. Trafił mi się, jak wtedy sądziłem, najgorszy kajak, bo był krótki i mało opływowy, a na dodatek musieliśmy z Marysią skompletować siedzenia i "pożyczyć" z kajaka Kurka podpórki na nogi. Jeszcze tylko zdjęcie rodzinne i już w trasę.
Kilka pierwszych minut to czas, kiedy osady kajakarskie zgrywają się (ale nie z siebie) i uczą pokonywać przeszkody. Po jakimś czasie stawka kajakarska rozciągnęła się. Kurek z Maleństwem wybili mocno do przodu, co skończyło się ich efektowną wywrotką i kąpielą w lodowatej wodzie. Reszta płynęła spokojnie w małych grupkach albo samotnie. Czasami na przeszkodach wpadaliśmy na siebie, taranując się nawzajem (np. Marek wpakował nasz kajak w jarzębinę). I tak się płynęło rozmawiając ze sobą, śmiejąc się, pomagając sobie nawzajem. Właśnie w tym czasie powstało imię dla naszego kajaka: "Obuch"*. W końcu przyszedł czas na dłuższy postój, suszenie mokrych ubrań, pożywianie się marchewką i grzanie na słoneczku, które na krótkie chwile wybijało z gęstych chmur.
Na następny odcinek każdy kajak ruszy w innym czasie, więc nie było zatorów. Tylko BuPa od razu ruszył mocno do przodu, bo wiedział co nas czeka za chwilę. Płynęliśmy sobie podziwiając piękny krajobraz, trzciny, trzciny i cały czas trzciny, a od czasu do czasu jakieś drzewko (ci bystrzejsi, np. Marysia i ja, zobaczyli drzewo nadgryzione przez bobry, co było naprawdę sukcesem w tym trzciniastym krajobrazie). Marka ten krajobraz tak natchnął, że zaczął recytować piękne wiersze. Tak w końcu "Obuch"(osada kajakarska Marysia i Paweł) i "Dżordż" (osada kajakarska Marek i Magda) dopłynęły do zapory, a po jakimś czasie dołączyły do nas inne kajaki. Daleko w tyle zostało jeszcze kilka ekip. Obuch i Dżordż czekały na rozwidleniu rzeki na pozostałe załogi, a ci, którzy dopłynęli - ruszali na zaporę. Wykombinowaliśmy jak na naszym niewywrotnym kajaku wygodnie się położyć(tylko my mogliśmy pozwolić sobie na taki luksus, bo inne kajaczki, te niby super ekstra sportowe, miały tylko niewygodne siedzenia). W końcu po jakiejś godzinie dopłynęły zagubione załogi i okazało się, że Alek, który przez chwilę płynął z Anią , wywrócił się i zatopił kajak. Dopływając do zapory naszym kajakiem niby gondolą, poprosiliśmy Buraka o zdjęcie. I tu pragnę go przeprosić, bo był bardzo zmęczony, ale pomimo bólu i tak zrobił nam zdjęcie. Wielkie dzięki.
Po przeniesieniu kajaków popłynęliśmy w dalszą trasę, a raczej poszliśmy, bo rzeka była tak płytka, że cały dystans do Pilicy przemaszerowaliśmy. Wreszcie Pilica, ale tam się już płynęło, jak autostradą. Niektóre kajaki, te niby najlepsze i najszybsze, miały problemy z sterowaniem ("paradoks Marka Marczaka"*), ale nie nasz "Obuch", który płynął jak po sznurku (kolejna zaleta niby gorszego kajaczka). Płynąc tak sobie zaczęliśmy podziwiać rzekę i delektować się ciszą i nagle zobaczyliśmy, że dryfujemy samotnie. Po jakimś czasie dołączyli do nas Marek z Magdą i dalej dryfowaliśmy już wspólnie. To był początek "katarmasrana"*. Potem następni przyłączyli się do nas, tym razem Lewy i Alek. Dryfowaliśmy długo, zaczęło się robić zimno (jako dżentelmen byłem zmuszony do oddania swojego polarka), głód straszliwie nas przycisnął, więc postanowiliśmy zjeść Bajecznego (przeznaczony był na czarną godzinę), którego wiozłem od początku spływu. Podzieliliśmy go na sześć części i zjedliśmy. Potem dryfowaliśmy ruchem obrotowym, osiadając co jakiś czas na mieliźnie, gdy nagle na horyzoncie za nami pokazał się kajak Pitera i Patrycji. Lewy rzucił im na pomoc naszą ostatnią mapę w butelce, żeby przypadkiem się nie zgubili, a ja się tak ucieszyłem, że aż skakałem z radości, co się nienajlepiej skończyło, bo oczywiście wylądowałem obok kajaka. Ale na szczęście Opatrzność nade mną czuwała i wpadłem... do kajak płynącego obok i suchutki wyszedłem z tego bez szwanku. Oczywiście Patrycja z Piotrkiem dołączyli się do nas i już we cztery kajaki dryfowaliśmy do Buraka. Potem dołączyła się Blanka z Kubkiem i Ania z Dexterem oraz Daniel z Aśką i tak oto w siedem załóg płynęliśmy z nurtem rzeki. W końcu zobaczyliśmy chatę Buaraka i wszyscy ruszyliśmy do mocnego finiszu (Artur, który stał na brzegu, wcielił się w reportera i komentował wyścigi, a należy dodać że kilka kajaczków dopłynęło wcześniej, niż my). Jako pierwszy przybył Dexter z Anią, ale zastosowali perfidną sztuczkę i kiedy Marek z Magda myśleli, że to oni wygrają - wywrócili ich kajak na 5 metrów od mety. Nasz "Obuch", który wcale się nie spieszył, dopłynął na ostatniej pozycji, ale pamiętajcie: "Ostatni będą pierwszymi". I tak zakończyła się część spływu pod hasłem "kajaki", a zaczęła część bardziej towarzyska.
Zaczęliśmy się suszyć, a potem zjedliśmy ciepły pyszny bigosik, popijając gorącą herbatą. W końcu przyszedł czas na śpiewanki. Tak sobie śpiewaliśmy, popijając kawą "frappe" przyrządzoną wg "pradawnego przepisu mnichów". Powoli zaczynało się robić sennie, ale trzeba było coś zrobić, żeby przedłużyć tę wspaniałą imprezę. W tym momencie DJ Piotrek zapuścił "Smerfne Hity"!!! i rozpoczęła się prawdziwa impreza-potańcówa, jednym słowem. Po opadnięciu z sił jedna grupka poszła na górę spać, a inna, tzn. Blanka, Piotrek, Marek, Lewy, Magda, Maleństwo, Patrycja i Aśka (ja dołączyłem później) - rozpaliła ognisko. Poruszaliśmy różne tematy, a najbardziej istotnym była anegdota o małosolnych ogórków. Kilka osób odeszło od ogniska i poszło spać, a reszta przyniosła sobie śpiworki i położyła przed ogniskiem. Marek przygrywał na gitarze, gdy nagle wbiegła "sfora" psów i zaczęła skakać po naszych legowiskach. Nie wiedzieliśmy co robić, ale, jakby tego było mało - wpadł też sołtys z rodziną. Mieli akurat w chacie naprzeciwko małą "pijankę" i szukali Buraka, żeby im pograł na gitarze, bo u nich straszliwie drętwo było. Ale Buraka nigdzie nie było. W pewnym momencie wszyscy się ocknęliśmy i zadziałaliśmy jak w zegarku: Blanka poszła zadzwonić do Buraka po pomoc, Marek szybko zniknął, żeby ukryć gitarę, Piotrek poszedł pilnować mieszkania, ja zacząłem zagadywać towarzystwo. W tym czasie reszta dziewczyn zaczęła udawać zmęczenie po to, żeby w mówić "kumplom Buraka", że już właśnie idziemy spać. Na szczęście szybko im się znudziło i obeszło się bez interwencji BuPy. Jednak to jeszcze nie był koniec naszych problemów w tę noc. Jedna dziewczyn z "Maryny" dostała uczulenia i trzeba było ją zawieźć do szpitala. Wbiliśmy się do "Wiśniowego Szatana Szos" (volvo Buraka) i pojechaliśmy na izbę przyjęć do Nowego Miasta nad Pilicą. Po powrocie zobaczyliśmy, że to już 4 rano, więc odśpiewaliśmy tradycyjnego "Bluesa", wypiliśmy po herbatce, zjedliśmy resztkę tortu urodzinowego i wszyscy poszli w "kimę".
Chłopcy spali wszyscy w jednym pokoju. Kurek, który bezczelnie poszedł spać o 22:00, włączył sobie o 8:00 rano śpiewającą rybkę. Poleciały więc w jego stronę serdeczne życzenia od reszty niewyspanej gromady. Ale za jakieś 10-15 minut musieliśmy i tak wstać, bo przecież mieliśmy oczyścić kajaki i pomóc je ładować na ciężarówkę. Kiedy wyszedłem z chaty zobaczyłem, że kajaków nie ma. To wielka Blanka z wielkim BuPą (być może z kimś jeszcze, ale spałem, to nie wiem) wstali rano i odwalili za nas robotę. Chwała im za to na wieki.
Śniadanko jak zwykle we wspólnym gronie. Niestety, chleb się skończył, więc bez chwili wahania (nawet butów nie zdążyliśmy założyć) wskoczyłem z Lewym na dwa "rowery" (oba bez hamulców i z bardzo niskimi siodełkami) i pojechaliśmy do Tomczyc, w obie strony raptem 4 km. Kilka minut jazdy i już byliśmy z powrotem. Po śniadanku jedni śpiewali, inni gadali, a jeszcze inni grali we "Freezbeebal"l*. Potem była jeszcze kąpiel w rzece, zawody kajakarskie itp. rozrywki. I tak powoli minął czas do obiadu. Blanka z Lewym ugotowali nam pyszne spaghetti, a ja z Artkiem i Dexem utarliśmy marchewkę i przyrządziliśmy ją razem z Markiem i Kubkiem na kilka sposobów.
Po obiedzie odbyła się gra w słonia mocno wyczerpująca nasze siły, ale jakże fajna: wszyscy genialnie się bawili. Potem już tylko ostatnia kąpiel i pakowanie. Teraz przyszła najsmutniejsza część spływu: pożegnanie i pamiątkowe zdjęcie. Wkrótce ruszyliśmy w drogę powrotną. Szliśmy całą watahą, gdy nagle BuPa spojrzał na zegarek i powiedział, że mamy tylko 10 minut do PKSu i 3km do przejścia! Szybko z Lewym, Piotrkiem i Artkiem złapaliśmy stopa i pojechaliśmy na przystanek. Przytrzymaliśmy autobus przez 10 minut, ale w końcu musiał odjechać i nie poczekał na resztę. Nie wyglądało to dobrze (choć patrząc na to przez pryzmat czasu - spływ dalej trwał i była fajna przygoda na zakończenie). Musieliśmy szybko iść do Mogielnicy (6km) i tam złapać PKS. Kiedy nadeszła reszta podzieliliśmy na 3-4-roosobowe grupki i zaczęliśmy łapać stopa. Kilku grupkom udało się, ale zostały jeszcze dwie, jedna moja (która jako ostatnia miał łapać stopa), a w tyle jeszcze jedna, najsłabsza. Widząc, że nie zdąży dobiec do PKSu w 20 minut - wykonaliśmy telefon do Buraka i już za chwilę wyjechał on swoim volvo, żeby ją wyłapać. Ania, Marysia i ja myśleliśmy, że Burak już nie będzie miał dla nas miejsca, więc chcieliśmy się pospieszyć i ruszyliśmy ostrym marszobiegiem. Jednak i nam się poszczęściło, bo zabrał nas po drodze. W ten sposób wszyscy wyrobili się na PKS. Kilka godzin trwała spokojna jazda, a jedyne, co się wydarzyło, to to, że jakiś Burak wyprzedził nas swoim ,volvo zatrzymał na przystanku, wskoczył na dach samochodu i machał nam na pożegnanie, aż ludzie w autobusie dziwnie się na nas patrzyli.
Przyszedł jednak prawdziwy koniec spływu. Kwaterka, która została posprzątać teren (Blanka, Marek, Ania Z., Burak i Kuba) miała podobno fajną imprezę w samochodzie ("Loczek Blond"). Ale dla nas spływ się skończył.
Sądzę, że następnego dnia każdy z nas chyba przysypiał w szkolnej ławce, rozmyślając o spływie. Bo impreza była wyczesana, aż się kręci łezka w oku. Teraz tylko czekam na następny spływ, który na pewno będzie 16 lepszy od tego, o ile to w ogóle możliwe.
Burak - WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!
Przypisy
"Obuch"- niezatapialny kajak z wieloma możliwościami (dostęp do internetu, klimatyzacja, wygodne siedzenia itp.)
katarmasrana"- wielka łódź złożona złożona z dryfujących kajaków. Według legendy, "na początku był Obuch, z Obucha wyłonił się Dżordż itd., a potem doszły inne kajaki"
*paradoks Marka Marczaka" - jeśli skręcasz kajakiem w lewo, to wiesz, że zaraz zarzuci cię w prawo, czy coś w tym stylu (opracowania naukowe podają różne wersje)
ćw. Paweł Huras