Dzień pierwszy (12 lutego)

Dzień, na który każdy harcerz czekał już od bardzo dawna. Dziś z Warszawy wyruszyliśmy do Wetliny. Zbiórka była pod szkołą nr 23 o godzinie 7.00. Wszyscy z wielkim zapałem wpakowaliśmy się do autokaru i wyruszyliśmy na zimowisko. Po drodze otrzymaliśmy zielone polarowe kurtki z logo Drużyny. Trasa była bardzo długa, więc zrobiliśmy dwie przerwy, w tym jedną w McDonaldzie (ta przerwa była również dość długa, więc każdy z nas mógł się najeść). Do Wetliny dotarliśmy około 17.30. Po szybkim wyjściu z autokaru ruszyliśmy do schroniska. Podzieliliśmy się pokojami według ustalonego wcześniej planu. Potem mieliśmy czas na rozpakowanie i zakwaterowanie. Kiedy się rozpakowaliśmy, ogłoszono alarm mundurowy. Następnie udaliśmy się na kolację, po której był kominek. Podsumowaliśmy wówczas pierwszy dzień zimowiska, który spędziliśmy głównie w autokarze.

Dzień drugi (13 lutego)

O 7.00 zerwany przez oboźnego z łóżek krąg młodzików udał się na krótką, jednak bardzo wyczerpującą gimnastykę, po której mieliśmy chwilę czasu na zaprowadzenie porządku przed apelem. Następnie, po inauguracji zimowiska przez Buraka na uroczystym apelu i zjedzeniu śniadania, udaliśmy się na mszę do pięknego kościoła w Wetlinie. Uwagę zwracało ciekawe urządzenie wnętrza, które w zestawieniu z naszymi zielonymi polarami dawało niesamowite efekty. Po powrocie ze śpiewem na ustach mieliśmy zaledwie chwilkę na przygotowanie do wyjścia. Czekały nas ćwiczenia z samarytanki. Wymagały one sprytu i pomyślunku.

Krąg ćwików dostał zadanie związane dość luźno z ratownictwem: mieli znaleźć miejscowy GOPR i porozmawiać z jakimś ratownikiem. W Wetlinie oczywiście nie ma placówki GOPR, a najbliższa jest o cztery godziny drogi (nasi in spe ćwikowie mieli dwie i pół godziny na wykonanie zadania). Ale dowiedzieli się, że o godzinie 17.00 w miejscowej strażnicy SG będzie ratownik GOPR. Połazili jeszcze po Wetlinie i wrócili do kwatery na obiad, a po obiedzie poszli spotkać się z GOPR-owcem. Po długich poszukiwaniach znaleźli go i porozmawiali o strukturze GOPR-u , o tym jak to jest być ratownikiem górskim itp.

W tym samym czasie krąg młodzików odbył zwiady. Każdy zastęp (zastępy dzielone według pokoi) otrzymał zadanie do wykonania w przeciągu dwóch godzin. Należało dowiedzieć się czegoś o Wetlinie, tudzież odnaleźć wskazaną albo opisaną osobę. Prawie wszystkie zastępy wywiązały się perfekcyjnie z powierzonych im zadań, których prezentacja nastąpiła na wspólnym kominku.

Dzień trzeci (14 lutego)

Trzeciego dnia pobudka była, jak zwykle, o godz. 7.00. Nikomu nie chciało się wstać. Gimnastyka odbyła się oczywiście na dworze, w śniegu po kolana. Prowadził ją Krzysiek Pasternak. Po gimnastyce robiliśmy porządki w pokojach, a o godz. 8.00 odbył się apel. Potem było śniadanie, a następnie zbiórka na wycieczkę. Na wyprawie mieliśmy nauczyć się wyznaczać azymuty. Na początku Piotrek Drzazga poprowadził nas dobrą drogą, ale ponieważ było nudno, więc namówiliśmy go (a on się zgodził), aby pójść drogą dla narciarzy. Trasa była ciężka i wszyscy po godzinie padali ze zmęczenia. Po wycieczce nasz dowódca zasponsorował nam dwie tabliczki czekolady.

W tym czasie została przeprowadzona gra dla wywiadowców polegająca na składance azymutowej, a przed samym obiadem była musztra prowadzona przez Kubę Kurka. Po powrocie do kwatery wszyscy byli przemoczeni, a tymczasem za niecałe trzy godziny miała odbyć się masakra śnieżna. Bitwa przebiegła dość nietego... a punktem kulminacyjnym było to, że zemdlał jeden z zawodników. A później, to już to, co zawsze: kolacja, kąpiel i inne wieczorne atrakcje, czyli m.in. walentynkowe spotkanie wywiadowców z Achajkami.

Dzień czwarty (15 lutego)

Pobudka tradycyjnie - 7 rano. Po przebudzeniu i ubraniu się poszliśmy na gimnastykę prowadzoną przez Romka z zastępu "Łysa Góra", który zdawał na sprawność gimnastyka. Po porannym umyciu się i po apelu poszliśmy na śniadanie. Zastępem służbowym był zastęp "Berdo", a Kajtek Kapuściński i Maciek Sadowski zdawali na sprawność głodomorka. Następnie udaliśmy się na grę terenową, która polegała na tym, że jedna grupa szła szlakiem i zostawiała wskazówki i różne znaki na śniegu, a druga podążała za nią i szukała zbiegów. Na końcu pierwsza grupa zrobiła zasadzkę. Po grze wróciliśmy do kwatery.

W tym samym czasie wywiadowcy mieli swoją grę z terenoznawstwa i ratownictwa. Jeden z zastępów poszedł na wyznaczone miejsce, a drugi wcielił się w ratowników GOPR. Mieli oni za zadanie uratować turystę i przetransportować go przez rzekę na linie. Na koniec sponiewieraliśmy Levego (to on był niefortunnym turystą) bujając go na tej linie.

Program ćwików był znacznie bardziej ambitny. Daniel wraz z Burakiem i Pawłem postanowili wybrać się na Połoninę Wetlińską. Po znalezieniu żółtego szlaku ruszyli w górę, a po kilku minutach brodzili już w śniegu po kolana. Minęła godzina zanim doszli do ubitej trasy narciarskiej. Zrobili postój na herbatę i po przyjrzeniu się mapie rozpoczęli wędrówkę na nowo. Przez około dwie godziny przedzierali się przez śnieg, aż w końcu osiągnęli szczyt. Była godzina 13.04. Tymczasem na szczycie przywitała ich arktyczna pogoda. Zjedli krówki i popili herbatą, lecz przy bardzo silnym wietrze nie mogli tam wysiedzieć więcej niż trzy minuty. Pokonani przez naturę biegiem udali się w dół. Kiedy wbiegli do lasu wiatr trochę osłabł. Po kilkunastu minutach zatrzymali się, aby poprawić ubrania oraz dać znać, że spóźnią się na obiad. Całą dalszą drogę biegli. Zrobili krótki postój, aby wyłowić kamyczki z potoku i na kwaterze zjawili się o 14.30.

Ledwo wszyscy zdążyliśmy na obiad, ale po nim była za to godzina przerwy. Znowu poszliśmy na grę tym, razem sportową, pod nazwą "Football syberyjski". Ale niestety nie mieliśmy pozwolenia na grę na boisku położonym niedaleko ośrodka, więc jakaś pani próbowała nas wygonić. Dlatego zorganizowaliśmy grę całym zimowiskiem. Gra polegała na zbudowaniu własnej bazy i zaatakowaniu oraz zburzeniu bazy przeciwnika za pomocą śnieżek, co było praktycznie niewykonalne.

Na kolacji okazało się że wszyscy, którzy zdawali na głodomorka zdali. Później były kominki kręgów. U wywiadowców było ognisko na świeżym powietrzu z gawędą Ignacego Sawickiego i Piotrka Bogdanowa na temat autorytetu i rada. Później ZZ wraz z Czarną Jedynką wziął udział w walentynkowym śpiewaniu. Śpiewaliśmy głównie piosenki liryczne. A potem poszliśmy spać (oczywiście umyci).

Dzień piąty (16 lutego)

Dzień ten zaczął się jak poprzednie, czyli pobudką o godzinie 7:00. Po wrzasku oboźnego zerwaliśmy się na nogi, by sprzątnąć pokój, a potem ubraliśmy się w mundury i radośnie poszliśmy na apel, na którym został odczytany rozkaz i plan dnia. Dowiedzieliśmy się z niego o wycieczce na Smerek (1.222 m.n.p.m.)! Trochę się przestraszyliśmy, bo śnieg był po pas, a szlaki nie były odśnieżane, ale ubraliśmy się i wyszliśmy.

Najgorsze były pierwsze metry, gdy widzieliśmy na horyzoncie zarys ogromnej, jak się nam zdawało góry, ale każdy pomyślał o czymś przyjemnym i poszliśmy dalej. Pierwszy postój odbył się w bardzo wesołej atmosferze: położyliśmy się na śniegu i rzucaliśmy w siebie małymi śnieżkami. Nikt nie miał ochoty, ale po chwili ruszyliśmy dalej. Szliśmy dosyć szybko, więc następny odpoczynek nastąpił w dosyć małej odległości od połowy drogi. Tam napiliśmy się pysznej cieplutkiej herbatki, którą co mądrzejsi wzięli ze sobą i to spowodowało, że aż chciało nam się dojść na szczyt. Po długiej mozolnej wspinaczce pełnej niebezpieczeństw, mijając głodnych turystów, wreszcie doszliśmy na szczyt!!! Przynajmniej tak myśleliśmy do momentu, w którym zobaczyliśmy, że to dopiero pierwsza górka. Za górką była mordercza przepaść, którą dzielnie pokonaliśmy (czyt. sturlaliśmy się) i już bezproblemowo dostaliśmy się na Połoninę Wetlińską, gdzie zjedliśmy trochę batoników i pooglądaliśmy królicze bobki.

Idąc dalej napotkaliśmy tablicę "Uwaga lawiny" i parę ławek. Jedna z nich spodobała się naszemu strong-menowi Kubie Kurkowi (vel Morda), więc stwierdził, co jest jak najbardziej naturalne w takich sytuacjach, że weźmie ją na plecy, by na szczycie nie musieć siedzieć na śniegu. Jak powiedział tak zrobił, wziął ławkę i rzeczywiście dostarczył ją na szczyt. Stamtąd zadzwoniliśmy do Buraka, żeby wyjrzał z okna kwatery. Myśleliśmy, że może nas zobaczy. Odpoczęliśmy i zatrąbiliśmy do odwrotu, bo już każdy był głodny i zmęczony

Powrót to był po prostu wyścig i konkurs upadków i skoków. Warto wyróżnić nagrodą specjalną duet akrobatyczny Moryc & Alek, którzy dali popis Downkillu (mieszanka zjazdów rowerowych i rugby). Kiedy żywi dotarliśmy na dół, odpoczęliśmy w rowie i wstąpiliśmy do sklepu, po czym wróciliśmy na obiad (niezły wyczyn). Po obiedzie i ciszy poobiedniej poświęconej na sprzątanie (czyścioszki) udaliśmy się na nasze ulubione zajęcie, czyli survival w lesie. Później kolacja i do łóżeczek.

Dzień szósty (17 lutego)

Wstaliśmy rano (bardzo rano) śpiewając "Czarny blues o czwartej nad ranem", choć było jednak trochę później. Zebraliśmy się, jak to harcerzom wypada, w pięć minut i czekaliśmy na odjazd. Wszyscy byli pełni entuzjazmu, bo była to wycieczka, na którą czekaliśmy od dawna. W końcu ruszyliśmy, ale choć cel był znany, nikt nie wiedział, co się wydarzy. Podróżowaliśmy do Lwowa. Trochę baliśmy się jadąc ośnieżonymi górami, a stan techniczny naszego autokaru na pewno nas nie uspokajał. Jechaliśmy długo i już na pierwszym etapie podróży zjadłem cały prowiant przeznaczony na kolacje. Gdy wreszcie dotarliśmy do granicy - świtało i w blasku nowego dnia mogliśmy zobaczyć ziemie ukraińską, która kiedyś była ziemią polską. Niektórzy z pewnością przeżyli zawód, bo poza gorszymi samochodami Ukraina nie różniła się zbyt wiele od Polski.

Podróż do Lwowa zajęła nam jeszcze trochę czasu, który spożytkowaliśmy podśpiewując sobie. Gdy dotarliśmy w końcu do miasta-celu niepostrzeżenie dosiadła się do autokaru polska harcerka z Ukrainy mająca nas oprowadzić po Lwowie. Najpierw pojechaliśmy na dużą górę, która, jak się dowiedzieliśmy, okazał się kopcem usypanym pracą Ukraińców. Roztaczał się z niego wspaniały widok na okolicę, przynajmniej teoretycznie, bo akurat przyszła mgła. Jadąc na cmentarz Orląt Lwowskich mieliśmy małą stłuczkę z innym pojazdem, który raczej się nią nie przejął i wesoło pojechał dalej, zupełnie jak my (wzięliśmy z niego przykład). Po drodze nasza gospodyni-harcmistrzyni, nie dając nam chwili wytchnienia, ciekawie opisywała zwiedzane miejsca. Na samym cmentarzu też nie spoczęła w opowiadaniu i każdy z nas z pewnością zapamiętał losy przynajmniej kilku osób tu spoczywających.

Potem miała miejsce miła część całej wycieczki: obiad we lwowskiej restauracji. Jedzenie było naprawdę wspaniałe. Wszyscy mieli jeszcze jeden problem, którego rozwiązanie musieli znaleźć jeszcze we Lwowie. Problemem tym były oczywiście pieniądze. One zawsze wszystko komplikują. Jeśli jeszcze ktoś nie wie, o co chodzi to wyjaśnię, że każdy dostał po 10 hrywien, ale nie mieliśmy okazji ich pożytecznie wydać. Musieliśmy jeszcze zwiedzić Lwów, a nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Po zwiedzeniu kilku kościołów, zabytkowych kamienic, po przejściu słynnymi ulicami i obejrzeniu znanych miejsc okazało się, że zostało nam jeszcze piętnaście minut na Głównym Rynku, by rozwiązać nasz problem. Z hrywnami w Polsce nie byłoby co robić. Musieliśmy je wydać tu. Wzięliśmy się więc szybko do roboty i po chwili każdy wrócił w umówione miejsce z kieszeniami pełnymi słodyczy, cukierków i innych bajerków.

Wkrótce musieliśmy pożegnać Ukrainę i wrócić do Polski. Same chęci jednak nie wystarczyły, bo celnikom na granicy nie spodobał się autokar pełen harcerzy i kazali wszystkim wysiąść i pieszo pokonać granice. Gdy już dojechaliśmy zmordowani do ośrodka było ciemno, głucho i każdy poszedł szybko spać.

Dzień siódmy (18 lutego)

Około 2 w nocy wróciliśmy do kwatery po całodniowej wyprawie na Ukrainę. Praktycznie pół-przytomni ustawiliśmy się w kręgach i wymaszerowaliśmy do kwatery, która jak się dowiedzieliśmy parę dni wcześniej, była dawnym więzieniem. Stąd właśnie charakterystyczna konstrukcja. Główny korytarz i cele (pokoje). Szybko, już bez mycia położyliśmy się do łóżek. Pobudkę nie standartowo przełożono na 8:00. Każdy wykorzystał tę dodatkową godzinę, odsypiając zarwaną noc.

Ze smacznego snu wyrwał nas gwizdek oboźnego: POBUDKA!!! Wszyscy jakby automatycznie, niektórzy nawet z zamkniętymi oczami, chwycili za spodnie, podkoszulki i polary, by w chwile później już wiązać buty przed pokojami. Rozgrzewka poprowadzona była w kręgach. Po rozgrzewce mieliśmy parę minut na posprzątanie pokojów i przygotowanie się do przyśpieszonego apelu. Po apelu, szybko, bo byliśmy trochę spóźnieni, weszliśmy na śniadanie. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu na stołach w wazach pachniał żurek, czyli to co może najlepiej postawić na nogi śpiących harcerzy.

Po śniadaniu ogłoszono alarm dla wywiadowców i ćwików, co oznaczało tylko jedno: coś wielkiego wisi w powietrzu. Po pół godzinie oboźny zarządził alarm mundurowy dla wszystkich młodzików i szeregowców. Najszybsi na alarmie byli dwaj druhowie z zastępu "Widełki": Konrad Winiarski i Marcin Kajak, dlatego właśnie zostali przydzieleni do jednego patrolu. Analogicznie została połączona w pary reszta pozostałych na kwaterze. Pierwszą przeszkodą była sygnalizacja. Gdy tylko odczytaliśmy znaki patrolowe nakazujące biec po drodze, zauważyliśmy wywołującego nas chorągiewkami Maurycego. Z tym zadaniem nie mieliśmy większych problemów, gdyż na drodze spotkaliśmy bardzo pomocnego Zawiszaka. Postępując dalej według instrukcji ruszyliśmy drogą w kierunku jedynego w okolicy kiosku. Tam spotkaliśmy rannego wędrowca (Daniel), który mimo usilnych prób chyba nie przeżył naszej pomocy. Następna przeszkoda to był właściwie prawdziwy tor przeszkód, na którym stał Jacek Łakomy. Polegał on głównie na pokonaniu w tą i z powrotem bardzo stromej rzeki. Dla porównania powiem, że pokonanie rzeki szerokiej na 4 metry zajmowało około 1,5 minuty. Po wzorowym wykonaniu zadania ruszyliśmy w górę wsi. Tam czekał na nas Ignacy, u którego chyba największym problemem było utrzymanie mapy na wietrze. Zorientowanie mapy dla ostatnich patroli również musiało być nie lada wyczynem, gdyż po przejściu paru patroli mapa była doszczętnie przemoczona. Ostatnią przeszkodę we wsi obstawił Artur (musztra). Nasz egzamin z musztry trzykrotnie musieliśmy przerywać z powodu dwóch sąsiadów (mieszkających 100 metrów od siebie) odwiedzających się starym BMW. Przy drogowskazie na szlak narciarski, już poza granicą wsi, stał Lewy z symboliką krzyża. Potem zaczął się hard-core, bo szliśmy do następnej przeszkody jakieś 150 metrów przez 15 minut z powodu bardzo silnego wiatru i bardzo głębokiego śniegu. Na przeszkodzie u Kurka ten wiatr dał nam się jeszcze raz we znaki, gdyż musieliśmy rozpalić prawdziwy hajcung. Jak na te warunki poradziliśmy sobie z tym wyśmienicie. Następnym w kolejce był Alek z historią Drużyny, a potem Piotrek Bogdanow z piosenką i Dexter z szyframi. Następnie już tylko Kubuś z funkcjami w ZHR i koniec tego morderczego biegu.

Jako że skończyliśmy tak wcześnie mieliśmy jakieś dwie godziny całkowicie dla siebie i na przygotowanie się do kinderbalu. Jak to było w zwyczaju zastępu "Widełki" powiedzieliśmy: "Mamy czas" i zaraz cały zastęp gdzieś znikł. Za scenki wzięliśmy się tak porządnie dopiero po obiedzie, zresztą jak wszyscy. Na kinderbal ledwo zdążyliśmy i wiele rzeczy ustaliliśmy dopiero na miejscu, ale to właśnie jest znakomita improwizacja, czego dowodem było zajęcie III miejsca za kontrowersyjne oblanie wszystkich wodą i jeszcze bardziej kontrowersyjne wykonanie "Bieszczadzkich aniołów". Ogólnie cały bal był bardzo udany, a najlepszym zastępem został "Przygłup Band" za wprost kapitalną piosenkę do melodii "Powiedz" zespołu Ich Troje:

"Powiedz, powiedz czemu świat Twój milczy cały biały od Bieszczad
niczym słońce zaćmione przez góry czekające na chwile alarmu
Wstań powiedz nie jestem cham
na alarm idź sobie sam
nie powie więcej już Krzyś
Przygłup na alarm masz iść
Ja jestem panem dla was
Waszym ciężkich i leków waszych straconych chwil waszych łez wylanych łez
Poczekajcie może dajcie im ostatnia szanse
nie chcesz chyba powrócić jak Rumcajs
W brudnym spoconym mundurze.........."

Po kinderbalu przybyli do nas goście, czyli uczestnicy zawodów narciarskich, którzy opowiedzieli nam o swoim bardzo nowoczesnym sprzęcie narciarskim (bardzo kosztownym). Zaprosili nas także na jutrzejszy start biegu narciarskiego. Następnie odbył się mały koncert życzeń, który okazał się prawdziwym gwoździem wieczoru. Szkoda tylko, że takim krótkim gwoździem. Było bardzo sympatycznie, bo wtedy chyba wszyscy poczuli, że jesteśmy taką jedną wielką rodziną.

W przerwie koncertu zjedliśmy kolację. A po kolacji wszyscy pomaszerowaliśmy na kominki kręgów i ogniska podsumowujące. Ogłoszono ciszę nocną na 22:00. Przed ciszą ZZ na swoim obrzędowym ognisku przyjął nowych członków do swojego grona. Jedno trzeba jeszcze powiedzieć, była to wyjątkowo luźna cisza nocna..

Dzień ósmy (19 lutego)

Rano, jak zwykle: pobudka, śniadanie, gwizdy, krzyki, nawoływania. Ale coś jednak było niezwykłego w tym dniu: w pewnym momencie musieliśmy bowiem spakować się, posprzątać kwaterę. Wrzuciliśmy sprzęt do autokaru i jeszcze na pożegnanie Bieszczad poszliśmy na start specjalnego biegu narciarskiego.

A potem już tylko kilka monotonnych długich godzin jazdy do domu. I po zimowisku.

relacja zbiorowa
wśród autorów, m.in. Jakub Kurek, Daniel Karkowski, Maurycy Kiendzińsk, Konrad Winiarski i inni