25 - 29 maja 2005 roku

Dzień wyjazdu

Nastał wreszcie dzień 25 maja, środa, dzień, na który czekaliśmy wszyscy: Burak, Artek, Pawcio, Moryc, Levy, Morda, Dexter, Kuba S., Daniel, Zdunio, Piter, Burak Jr.
i Zawiszaczy. Wyjeżdżamy na spływ Czarną Hańczą (ostatecznie, Moryc nie pojechał...).

Zbiórka, jak zwykle, odbyła się na Dworcu Zachodnim pod kasami PKP. Podróżni patrzyli na nas z podziwem, ponieważ paradowaliśmy w nowych spływowych koszulkach - granatowych z niebiesko białym nadrukiem.

Gdy pociąg przyjechał szybko zajęliśmy przedział i rozpoczęliśmy wyprawę. W tym oku każdy miał miejsce siedzące, co było zapowiedzią bardzo udanego spływu. Podróż minęła przyjemnie. Spożywaliśmy nasze zapasy, żeby czas się nie dłużył i żeby było lżej w plecaku. Serwowano wiele różnych przysmaków, między innymi słynny serek Mordy, który miał uratować nam życie, gdy będziemy śmiertelnie głodni.

Na stacji Augustów szybko opuściliśmy pociąg. Potem z klasą (czyli w dwójkach) poszliśmy na miejsce, gdzie czekały nasze kajaki. Tam wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy do Starego Folwarku.

A tam już na nas czekano: komarów było od groma i zaczęły nas zżerać w ogromnym tempie. Szybko rozbiliśmy namioty na polu biwakowym. Poznaliśmy (a raczej oni nas) miłych, choć trochę hałaśliwych studentów, którzy najwyraźniej zaczęli spływ od napełnienia żołądków różnego rodzaju płynami wysokiej mocy. Zaprosili nas do ogniska, a my, starym harcerskim sposobem, myk-myk i momentalnie zbudowaliśmy kuchnię polową i zagotowaliśmy wodę na herbatę. Patrzyli na nas z podziwem. Zjedliśmy wspólnie kolację i zaczęliśmy niezobowiązujące śpiewanki przy ognisku. Repertuar studencki był nieco różny od naszego, śpiewali głownie szanty. Jednym ze studentów był Gandalf, podpierający się swoją słynną laską. Niestety, nie uważał i laska została rzucona w ogień przez Kurka wraz z wiązką chrustu. Gandalf w tym czasie tańczył, choć nie przypominało to żadnego znanego nam tańczą. Odezwał się także "Gierbiś" (ale nie ten nasz), facet z potężnym głosem. Późnym wieczorem studenci poszli spać, ale nasze głośne piosenki wcale im nie przeszkadzały. Niektórzy z nich śpiewali razem z nami. Najbardziej podobała mi się "Pszczółka Maja". Dzień zakończyliśmy bardzo, bardzo późno.

Artur Piątek

Pierwszy dzień na wodzie

Trasa: Schronisko PTTK w Starym Folwarku - jezioro Wigry - klasztor kamedułów - Czarna Hańcza - Maćkowa Ruda - Frącki - Adamowe Łączki

Dzień zaczęliśmy wcześnie, bo już około 7:00 rano, z uśmiechem na twarzach, ponieważ zapowiadała się ładna pogoda. Po wywleczeniu się ze śpiworków (nocne ognisko z Gandalfem i spółką dało nam w kość) zabraliśmy się do przygotowania śniadanka. Szybko z Levym zebraliśmy chrust, ułożyliśmy stos, reaktywowaliśmy kuchnię polową i zagotowaliśmy wodę na herbatę. Delektując się pyszną herbatą, składaliśmy namioty i pakowaliśmy rzeczy. W tym czasie dotarli do nas Zawiszacy: Gutek z synem i Wojtas.

Po śniadaniu zajęliśmy się wrzuceniem rzeczy do naszych kajaków. Ogólnie poszło to całkiem sprawnie i wszyscy się pomieścili, a nawet niektórym pozostało trochę miejsca. Powoli zbliżał się moment, a który czekaliśmy od kilku miesięcy: wodowanie kajaków! Po chwili byliśmy już na wodzi. Składy kajaków wyglądały następująco: Burak + Burak Jr., Artek + Piotrek, Daniel + Zdunek, Kurek + Kuba S., Gutek Jr. + Gutek, Wojtas + Dexter, ja (Pawcio) + Levy. Jeszcze zdjęcie pamiątkowe, i płyniemy.

Popłynęliśmy szybko w kierunku klasztoru kamedułów. Na miejscu "zaparkowaliśmy" kajaki i poszliśmy zwiedzić klasztor, ale okazało się, że akurat jest odprawiana Msza św., przez co nie mogliśmy zwiedzić całego zabytkowego kompleksu, lecz kilka zdjęć udało się cyknąć. Następnie udaliśmy się w stronę barku, gdzie oba Gutki i Wojtas zjedli pyszne i zdrowe śniadanie w barze z hamburgerami, my natomiast zadowoliliśmy się Tymbarkami i piciem 2,5 l za 2 zł (nie trzeba tłumaczyć jak smakowało).

Po krótki przystanku w klasztorze ruszyliśmy w dalszą drogę. Z jeziora Wigry wpłynęliśmy, a raczej przeprawiliśmy się przez bardzo ciemną i małą rurę, na Czarną Hańczę. Płynęliśmy przez dłuższy czas podziwiając Wigierski Park Narodowy. Kilka załóg zostało w tyle (zwłaszcza te, które dysponowały jedno-napędowym silnikiem, tzn., że jedna osoba wiosłuje, a druga nie, ale tak to jest, jak się bierze na spływ własnego syna ;-)), inne natomiast wybiły do przodu i utworzyły "katasramaran". Taka konstrukcja powstaje z połączenia kilku kajaków i z rozkręconych wioseł udających pagaje. Niektóre ekipy, zwłaszcza te, które zabrały ze sobą karty visa "Gold", czyli tzw. "sekcja leszczy barowych", często zatrzymywały się na szarlotkę, kawkę, jagodziankę itd. w przybrzeżnych lokalach. Lecz pozostałym zależało na czystym harc-korze i płynęli niezachwianie, odrzucając wygodę i dławiąc myśl o smaku ciepłej kawki i szarlotki.

Przerwę obiadową urządziliśmy sobie za Wysokim Mostem, na bardzo ładnej polance. Wszyscy rzucili się, żeby coś zjeść, szybko przygotowaliśmy więc ognisko (a raczej zrobił to nasz nadworny "hajcung", Kurek) i zbudowaliśmy kuchnię polową, ale nagle zorientowaliśmy się, że nie ma kociołka. Mieli go Daniel i Zdunek, którzy zostali hen, hen daleko w tyle. Głodni i źli czekaliśmy na nich. Na szczęście wkrótce dotarli z naszym garnkiem. Wrzuciliśmy do niego fasolkę po bretońsku i podgrzaliśmy. Po zagotowaniu zjedliśmy to, co zostało z fasolki i z Bretanii - nawet jej nie rozkładaliśmy do menażek, wszyscy jedliśmy z jednej michy (czyli kociołka).

Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę, każdy swoim wypróbowanym tempem. Za Frąckami zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. "Leszcze barowe" chciały oczywiście spać w wodnej stanicy z prysznicami i barem, lecz zostali przegłosowani i rozbiliśmy się około 1 km. dalej na tańszym i dzikszym polu namiotowym, gdzie biwakowała tylko jedna grupa spokojnych kajakarzy (niestety, nie udało się z nimi, przykładem dnia poprzedniego, zrobić takiej "dżamprezy" jak z Gandalfem i spółką). Desant z kajaków, rozpakowanie, rozbicie namiotów, kolacja. Dopiero teraz zobaczyliśmy, że kremy przeciwsłoneczne były do niczego i spiekliśmy się straszliwie. Wykończeni słońcem, czekaliśmy, aż zajdzie. Zaczęliśmy śpiewać (grupa leszczy poszła do barku, który po drodze minęliśmy). Ale gdy tylko słońce zaszło pojawił się nowy problem: komaryyyyyy!!!!!! Po około półgodzinnej walce, podaliśmy się i poszliśmy za przykładem leszczy, czyli schowaliśmy się do barku. Złożyliśmy się na cztery butelki zimnej pepsi. Popijając rozmawialiśmy na różne tematy, oczywiście nie obyło się bez niekulturalnych gości w naszych szeregach, a jeden taki rozlał picie na stół.

Po powrocie większość udała się spać. Lecz niektórzy, z Kurkiem na czele, poszli posiedzieć przy ognisku. Rozpaliliśmy takie ognicho, że aż ptaki zaczęły śpiewać myśląc, że już jest poranek. Przynajmniej w tym momencie udało nam się odpędzić komary. Następnie i my udaliśmy się na spoczynek.

Paweł Huras

Drugi dzień na wodzie

Trasa: Adamowe Łączki - Okółek - Rygol - Mikaszówka - śluza Perkuć - śluza Paniewo - karczma "Starożyn"

Rano, gdy wszyscy wreszcie wstali, usiedliśmy przy stole, aby zjeść wspólnie śniadanie. Każdy położył na stół trochę swoich zapasów i zabraliśmy się do jedzenia. Niestety, komary zaczęły nam dokuczać nawet na słońcu, więc szybko spakowaliśmy się, załadowaliśmy do kajaków i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nurt rzeki był w miarę szybki, więc nabraliśmy od razu dużego tempa. Minęliśmy pole namiotowe z grupą ludzi, którą spotkaliśmy na trasie poprzedniego dnia pod wieczór. Cieszyliśmy się, że udało nam się ich wyprzedzić i nie będzie później problemów z korkami na trasie. Jednak, gdy wypłynęliśmy z lasu i słońce trochę mocniej przygrzało - zwolniliśmy.

Płynąc w jednym kajaku z Arturem, w niedalekich odstępach od Pawła i Lewego oraz i Kuby z Kubą (Mordą), nadawaliśmy tempo Zawiszakom-wapniakom, którzy mimo jego zwolnienia i tak nie byli w stanie nas wyprzedzić. Pokonywaliśmy meandrującą rzekę, pośród bagnistych pól, a słońce ciągle przygrzewało coraz mocniej. Postanowiliśmy złączyć nasz kajak z kajakiem Pawła i Mordy w katasramaran (znany z wcześniejszych spływów). Okazało się, że mimo płynięcia, a raczej spływania z nurtem nasz wodny pojazd rozwija całkiem niezłą prędkość. Odbijając się raz to od lewego, raz od prawego brzegu zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca ze sklepem, gdzie można byłoby odpocząć.

Upał był tak duży, że postanowiliśmy się wykąpać. Nagle, za jednym z zakrętów pojawił się pomost i ładna łączka, łagodnie zbiegająca do rzeki. Przycumowaliśmy kajaki do pomostu i wyszliśmy szybko na brzeg rozprostować kości. Okazało się, że pomost ten był pełen niespodzianek. Myśląc, że dno jest płytkie wyskoczyłem z kajaka i wtedy okazało się, że jest tam muł, w który zapadłem się po kolana. Po zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych wskoczyliśmy do wody. Potrzebne nam było tylko trochę ochłody, więc szybko wyszliśmy na brzeg. Nurt w tym miejscu był szybki i dość trudno się w nim pływało. Podczas naszej kąpieli wyprzedziły nas wszyscy płynący za nami, jednak nie na długo. Gdy nabraliśmy energii do dalszego wiosłowania ponownie znaleźliśmy się na początku peletonu.

Po jakimś czasie dopłynęliśmy do upragnionego sklepu, gdzie kupiliśmy najpotrzebniejsze dla kajakarzy rzeczy, czyli picie, lody, chipsy i batony. Po tym krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się to nie najprostsze, ponieważ nadeszła pora, gdy wszystkie inne wycieczki kajakowe wypłynęły z obozowisk i musieliśmy dość prędko wiosłować, aby ich wyprzedzić. Trochę byliśmy zdziwieni, że "przeszkody", które my pokonywaliśmy bez problemu dla nich były barierą często trudną do pokonania.

Po tym slalomie zobaczyliśmy bardzo mile wyglądające pole namiotowe z barkiem w Jałowym Rogu. Postanowiliśmy się tam zatrzymać na obiad. Najedzeni i wypoczęci popłynęliśmy dalej. Gdy napotkaliśmy jeden z kolejnych mostów, okazało się, że przy nim należy skręcić w prawo na Kanał Augustowski. Skręt był na tyle ukryty, że gdyby Kuba Kurek nie płynął tędy wcześniej, z pewnością byśmy niczego nieświadomi minęli go i popłynęli dalej zła trasą. Kanał okazał się trudniejszy do płynięcia niż rzeka, ponieważ nie było w nim żadnego nurtu. To jednak na początku nie sprawiało nam problemu, bo nasza uwaga została zajęta przez pierwszą napotkaną przez nas śluzę. Czekaliśmy na resztę, żeby razem pokonać śluzę. po jakimś czasie spostrzegliśmy, że brakuje wśród nas kajaka Daniela i Zdunia. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie zauważyli skrętu i popłynęli dalej do granicy białoruskiej. Ich telefony nie odpowiadały, więc się trochę zdenerwowaliśmy, jednak po jakimś czasie dołączyli do nas i mogliśmy pokonać śluzę.

Wreszcie po kilku dalszych śluzach wypłynęliśmy na Jezioro Mikaszewo. Zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Gutek jednak zaproponował, aby płynąć dalej, póki jeszcze nie jesteśmy bardzo zmęczeni. Na brzegach następnego jeziora nie znaleźliśmy jednak żadnych pól namiotowych. Kolejną przeszkodą okazała się następna śluza. Było już po godzinie 16:00, więc ceny za przepłynięcie śluzy wzrosły dwukrotnie. W miejscowość Paniewo, w której znajdowała się ta śluza, znaleźliśmy karczmę "Starożyn", natychmiast przechrzczoną na "Stary Rzym", wokół której można było rozbić namioty. Postanowiliśmy pokonać tę śluzę mimo wysokiej ceny. Była to podwójna śluza, więc pomyśleliśmy, że jest warta tych pieniędzy. W karczmie jednak nie było wolnych miejsc, więc rozbiliśmy się po przeciwległej stronie jeziora, za to bez płacenia za nocleg. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy kolację i wybraliśmy się do karczmy na colę, aby obgadać wstępnie obrzędowość obozu stałego.

Po powrocie zastaliśmy Mordę bawiącego się ogniskiem, czyli palącego cały chrust, jaki udało mu się znaleźć dookoła. Komary były tak straszne, że musieliśmy się pochować w namiotach i iść spać. Nie było to jednak takie proste, bo nasze ciała opalone, a raczej spalone na czerwono, strasznie piekły. Znużeni wiosłowaniem poszliśmy w końcu spać, bo wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze najtrudniejszy odcinek trasy przez kanał i jeziora.

Piotr Drzazga

Trzeci dzień na wodzie

Trasa: karczma "Starożyn" - śluza Gorczycka - Swoboda - śluza Przewięż - jezioro Białe

Pobudka, jak zwykle w okolicach godziny 7 rano, nawet nas specjalnie nie zaskoczyła. Po ucieczce z namiotów (tak - ucieczce, ponieważ pod tropikiem każdego namiotu zebrało się takie mnóstwo komarów, jakiego nie widziałem w życiu), ubraliśmy się w spływowe koszulki i zrobiliśmy sobie sesje zdjęciową z wiosłami w charakterze modelek. Zaraz potem wszyscy zaczęli pakować swoje rzeczy, a po chwili wpychać je do kajaków. Śniadania tego dnia akurat nie było, a powód okazał się bardzo prosty: otóż nie mieliśmy co zjeść, gdyż wszystko poszło na kolację.

Przed odpłynięciem zrobiliśmy sobie jeszcze jedno zdjęcie, tym razem już w kajakach przed karczmą, a potem ruszyliśmy w trasę. Po przepłynięciu pierwszego jeziora naszym oczom ukazała się śluza. Podczas śluzowania zrobiliśmy wywiad, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że niedaleko jest sklep. Sklpe? A więc śniadanie! Jeszcze nie wszystko stracone! Oczywiście ruszyliśmy w jego stronę, aby w końcu coś zjeść. W sklepie poczyniono odpowiednie zakupy i po kilku minutach siedzieliśmy wszyscy na pomoście zajadając się kanapkami. Kiedy już zaspokoiliśmy nasz słuszny głód - ruszyliśmy dalej.

Trasa była mozolna, ponieważ płynęliśmy Kanałem Augustowskim, w którym nie było prawie w ogóle prądu. Jedynie Morda, wraz z Kubą S., płynęli jak szaleni i po chwili straciliśmy ich z oczu. Kanał ciągnął się bardzo długo i niektórzy, zwłaszcza ci starsi uczestnicy naszej wyprawy, trochę się zasapali. W końcu dopłynęliśmy do kolejnej śluzy, gdzie ku naszemu zdziwieniu nie było naszych dwóch Kubusiów. Tuż za śluzą zatrzymaliśmy się, żeby rozprostować nogi i po chwili znowu siedzieliśmy w kajakach.

Następny postój okazał się już dużo dłuższy. Wszyscy (z wyjątkiem dwóch szaleńców, którzy gdzieś tam wysforowali się do przodu) zjedli sobie coś ciepłego w barze i popili tymbarkiem, a następnie lenili się, o przepraszam, odpocvzywali po ciężkiej pracy wiosłami. W tym czasie Dexter dowiadywał się kiedy ma pociąg do Warszawy, bo musiał nas opuścić nieco wcześniej. Po około 2 godzinach laby zdecydowaliśmy się płynąć dalej, ale już bez Dextera, po którego stracie najbardziej narzekał Wojtas (nie miał kto za niego wiosłować).

Przepłynęliśmy kolejne jezioro i dotarliśmy do następnej śluzy, a kiedy podpływaliśmy do niej ujrzeliśmy wylegujących się na brzegu naszych kolegów. Razem już pokonaliśmy ostatnią śluzę tegorocznego spływu. Trafiliśmy w ten sposób na jezioro Białe. Przepłynęliśmy je prawie do końca i po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że tu właśnie przenocujemy. Rozbiliśmy namioty i zaczęliśmy przygotowywać jedzenie. Na wielką uwagę zasługuje w tym miejscu spaghetti naszej najszybszej załogi, to znaczy dwóch Kubusiów. Miało dość charakterystyczny wygląd i smak, ale biorąc pod uwagę opinie twórców - było pyszne. Większość z nas nie była tak ambitna i zadowoliła się zupkami w proszku.

Następnie prawie wszyscy udali się do pobliskiego baru, w którym delektowaliśmy się miejscową oranżadą oraz omawialiśmy z zawiszakami kwestię środowisk żeńskich. Kiedy wracaliśmy z baru, spotkaliśmy pływającą dyskotekę: statek "do Młocin", czyli parowiec z Mississippi. Niestety, nie dane nam było wziąć udziału w zabawie, ale przynajmniej mogliśmy posłuchać skocznej, tanecznej muzyki. Po powrocie na pole namiotowe część załóg położyła się spać, a niektórzy wioślarze-kajakarze zostali jeszcze chwilę na ognisku. Wkrótce i oni zasnęli. A komary zaczęły ucztę...

Czwarty dzień na wodzie

Trasa: jezioro Białe - jezioro Necko - Augustów - Warszawa

Ostatni dzień spływu przeżyliśmy (jakoś) już w okrojonym składzie, gdyż Dexter musiał wcześniej wyjechać do domu. Ponieważ trasa była bardzo krótka, a czasu wiele, musieliśmy go, przepraszam za wyrażenie, zabić poprzez kąpiel w jeziorze Necko, opalanie i zwiedzanie Augustowa. Kąpieli słonecznej zażywaliśmy raczej niechętnie z powodu spalonych wcześniej na słońcu rąk, karków i twarzy. Ale za to pluskanie się w zimnej, dającej orzeźwienie wodzie była dużo przyjemniejsza i cieszyłaby się jeszcze większą popularnością, gdyby nie totalne zmęczenie i rozleniwienie załogi, której już nic nie chciało się zrobić

Czekając na busik zabierający kajaki przejedliśmy ostatnie zapasy żywności, Głównie kanapki z konserwami i pasztetem, oraz odwiedziliśmy sklep spożywczy, gdzie zakupiliśmy za ostatnie pieniądze najbardziej odpowiedni ekwipunek na upał, czyli trzy litry zimnej coli i litr lodów z "Zielonej budki" (nie polecam osobom nie przebywającym w lesie przynajmniej przez trzy dni). Gdy przyjechał w końcu wyczekiwany busik załadowaliśmy kajaki na przyczepkę i udaliśmy się w głąb miasta, do skądinąd znanej restauracji z tym samym, co wcześniej kelnerem, ale za to z nową panią kelnerką, która pozowała nam do zdjęć niczym Wenus z Milo (tyle, że miała ręce w komplecie). Każdy z nas wypił po kilka szklanek zimnej wody z cytryną i zjadł po przepysznym ciasteczku.

Po takiej przekąsce wsiedliśmy do busika i pojechaliśmy na dworzec w Augustowie. Po niezbyt długiej chwili doczekaliśmy się pociągu, który nawet nie był tak bardzo zapchany, jak nam się początkowo wydawało. Usiedliśmy po średnio trzy osoby w przedziale, ja z Pawciem i Kubą, i udaliśmy się w długą i duszną drogę powrotną do Warszawy. Pierwszym miłym akcentem dla naszych "współprzedziałowców" były urządzone przez nas loty plecakowe. Choć spadały z półek w przedziale trzy razy, tylko jeden z nich trafił w cel, jakim była pani siedząca blisko drzwi (a była to najprawdopodobniej najmniej silna psychicznie i zmotywowało ją to do opuszczenia naszego przedziału). Drugim naszym posunięciem, mającym ten sam cel, był kabarecik przeprowadzony przeze mnie i Kubę, przedstawiający parę dwóch bardzo blisko ze sobą będących panów o dziwnych popędach seksualnych. Niestety nasze starania spełzły na niczym i nie oczyściliśmy przedziału z elementu napływowego, czego powodem mógł być brak miejsc (nawet stojących) już od Białegostoku.

Dojechaliśmy do Warszawy na około 20:30, po czym każdy z dodatkowym tobołkiem w postaci namiotu bądź kociołka, udał się do domu na zasłużony odpoczynek i wyleczenie słonecznych oparzeń.

Jakub Kurek