3-5 czerwca 2005 roku

W tym roku po raz pierwszy Szesnastka stanęła do służby w czasie słynnego dorocznego spotkania młodych na polach nad brzegiem jeziora Lednickiego, miejsca chrztu poddanych księcia Mieszka I.
Wyruszyliśmy w piątek wieczorem. Najpierw zgłosił się Maurycy Kiendziński, potem Daniel Karkowski i Patryk Kaźmierczak, było więc nas tylu, że opłacało się jechać samochodem. Wyprawę rozpoczęliśmy od "tradycyjnego" opóźnienia. Niektórym godzina ósma kojarzy się z godziną piętnaście po ósmej, albo za dwadzieścia dziewiąta; dość, że wyjechaliśmy z Placu Narutowicza wieczorem. Wiedzieliśmy, że przed północą do Poznania nie dotrzemy.

Droga była długa i męcząca. Pełno tirów na wąskiej i dziurawej trasie międzynarodowej nr 2 i niewielki, za to bardzo kosztowny kawałek autostrady, gdzie wreszcie można było się rozpędzić. A, no i jeszcze słuchanie zespołu "Armia" z płyty Kazika - nie wiem, co było bardziej wyczerpujące. Jedyną godną harcerzy rozrywką było zatem podziwianie ciemniejącego krajobrazu, w którym natknęliśmy się na duży transparent reklamowy z napisem "Kocinoglu". Wyraz (pewnie czyjeś nazwisko - brzmiało z turecka) stał się naszym hasłem na tę wyprawę.

Do Poznania wjechaliśmy tuż przed północą. Na dworcu kolejowym miał czekać łącznik, ale oczywiście go nie było. Zapobiegliwie zaopatrzyliśmy się w Warszawie w numery telefonów do członków komendy Okręgu Wielkopolskiego HOPR, więc bez trudu dowiedzieliśmy się, gdzie możemy znaleźć nocleg. Ciężej było tę wiedzę przerobić na praktykę - krążyliśmy po mieście przez godzinę, zanim wreszcie trafiliśmy do szkoły muzycznej na ul. Solnej. Około pierwszej w nocy poszliśmy spać.
Pobudkę zarządzono o szóstej, ale my byliśmy na nogach wcześniej. W całej szkole stacjonowało sporo harcerzy i harcerek z Wielkopolski, w tym pokaźny kontyngent HOPR. Służbą medyczną całego ZHR dowodziła komendantka Okręgu Wielkopolskiego Ewa Terakowska, a jej zastępca, Bartek Firlik, był odpowiedzialny za łączność.

Po skromnym śniadaniu przebraliśmy się w mundury i około siódmej wyjechaliśmy spod szkoły, kierując się na Gniezno. W Lednogórze, zgodnie ze wskazówkami Ewy oraz na podstawie obserwacji autokarów jadących przed nami, skręciliśmy na Skrzetuszewo. Szosa wprawdzie jeszcze asfaltowa, ale tłumy młodzieży ciągnącej nad jezioro Lednickie nie pozwalały na rozwinięcie prędkości. To zresztą i tak był jedynie przedsmak tego, co czekało nas na polnej drodze dojazdowej nad samo jezioro. Jechaliśmy za ciężarówką dostarczającą lody do dziesiątek straganów ulokowanych w pobliżu lednickiego pola (interes jest interes), i choć staraliśmy się trzymać blisko, co chwila jakaś grupa wchodziła nam wprost przed maskę. W końcu chłopcy wysiedli z samochodu i torowali drogę. Na samo miejsce postoju dojechaliśmy w ślad za samochodem, którym przewożono część wyposażenia biura sztabu ZHR, więc bez kłopotów pokonaliśmy kolejne punkty kontrolne.
Ustawiliśmy się za kręgiem namiotów, na pustym polu. W ciągu kilku godzin zapełniło się ono setkami samochodów i autokarów. Na razie jednak było jeszcze wcześniej (około ósmej rano), słońce świeciło, ludzi niewiele - po krótkim apelu Szesnastki (w czasie którego wręczono obecnym Białe Sprawności) położyliśmy się zatem na trawie i czekaliśmy na rozwój wypadków. W tym czasie Daniel rozdawał autografy harcerkom, które rozpoznały go na fotografiach w podręczniku pierwszej pomocy HOPR, a Maurycy, posługując się wdziękiem osobistym i kwiecistą wymową, poszukiwał chętnej do przyszycia na jego mundurze Białej Sprawności, co udało mu się dopiero po kilku godzinach. Wkrótce zaproszono nas do jednego z namiotów, w których miała stacjonować służba sanitarna. Pojawił się także sztab i szefowie służb (oprócz sanitarnej także łączności, porządkowej, honorowej i liturgicznej). Zorganizowaliśmy odprawę HOPR i Ewa przydzieliła sektory obecnym instruktorom - ja otrzymałem sektory "N" i "A", łącznie cztery punkty sanitarne. Zaczęli napływać harcerze z innych regionów kraju, w tym wielu w czerwonych kamizelkach HOPR.

Przed południem odbył się apel całości. Okazało się, że jest nas ponad 700! Mniej więcej tyle samo harcerzy zgromadził ZHP, obozujący nieopodal, były więc to dość duże siły. W szeregach HOPR stanęło około 100 osób, w tym z Mazowsza jedynie trzy patrole. Służbę rozpoczęliśmy zaraz po apelu. Każdy dowódca sektora dobrał po jednym patrolu HOPR na każdy punkt i wyruszyliśmy, aby rozprowadzić ludzi. Harcerze mieli wspomagać punkty sanitarne zorganizowane przez akademie medyczne, szkoły ratownicze i zawodowych ratowników. Naszym zadaniem było patrolowanie sektorów oraz transport poszkodowanych na noszach do punktów medycznych. Pierwsza zmiana miała rozpocząć się już o jedenastej, ale przesunięto początek na popołudnie. Od czternastej zmiany odbywały się regularnie co trzy godziny, a patrole zostały podzielone po połowie - pierwsza czuwa, druga odpoczywa w obozie lub idzie na obiad.

Patrol z Szesnastki otrzymał zadanie obstawienia punktu nr 7 na skraju sektora "A", wspólnie z dwoma harcerzami z Poznania, którzy czuwali do siedemnastej. W tym czasie wyruszyliśmy na poszukiwanie obiadu, co było zadaniem bardzo trudnym. Wzdłuż polnej drogi, którą tu jechaliśmy oraz na skrajach pola ustawiono dziesiątki namiotów i kiosków z jedzeniem. W jednym z nich, za okazaniem specjalnych kuponów, mieliśmy dostać zupę i drugie danie. Nie trzeba chyba mówić, że krążąc przez godzinę po polu lednickim nie znaleźliśmy tego jednego wyjątkowego punktu. Spotkaliśmy za to Marka Domańskiego z Poznańskiej Czternastki, szefa służby ZHP, naszego dobrego znajomego z UNDHR (przy okazji wypytywaliśmy o zlot, ale nie podał konkretów). Byliśmy także świadkami wstrząsających wydarzeń pod toi-toiami, do których trzeba było stać w godzinnej kolejce, ale tego tematu nie chcielibyśmy publicznie rozwijać.
Mimo, że nie natrafiliśmy na punkt gastronomiczny ZHR, udało nam się zjeść całkiem niezłe dania w darmowej stołówce duszpasterstwa akademickiego z Poznania. Na posiłek składały się kanapki, śledź w oliwie, zupa cebulowa i sałatka z kapusty.

O siedemnastej Szesnastka zmieniła harcerzy z Poznania na punkcie nr 7. W czasie tej tury po raz pierwszy (i nie ostatni tego dnia) spadł potężny deszcz. Nasze nowe ortaliony nie zapewniły należytej ochrony przed wodą, w związku z czym do końca zmiany harcerze byli przemoczeni i gdyby nie ruch w sektorze (kilka omdleń) pewnie bardzo by zmarzli.

O dwudziestej, po trzech godzinach, nastąpiła kolejna zmiana. Kazik podłączył się pod patrol HOPR z 324 WDW, więc na odpoczynek udali się jedynie Maurycy i Daniel (Kazik zresztą wkrótce dołączył). Siedzieliśmy w namiocie, gdy rozpętała się ulewa. W kilka minut wszyscy pełniący służbę byli mokrzy, a na drogach do sektorów i wzdłuż barierek utworzyły się kałuże błota. Dróg pilnowało wojsko, ale i tak niewiele osób korzystało z nich, bo łatwiej byłoby je pokonać pontonem niż na piechotę. Pełniący służbę zgłaszali się masowo do punktu ambulatoryjnego w obozowisku po aspirynę i inne specyfiki mające zabezpieczyć ich przed skutkami przemoknięcia.

Około dwudziestej drugiej zarządzono kolejną odprawę, poświęconą obstawie przemarszu przez bramę-rybę na wzgórzu, tradycyjnie kończącym spotkanie młodzieży. Obstawy punktów z sektorów "N" i "A" miały zabezpieczać samo wzgórze. Udaliśmy się więc z noszami na wyznaczone miejsce i czekaliśmy na rozpoczęcie przemarszu. Po dwóch godzinach, czyli około pierwszej w nocy, rozpoczęto procesję. Ludzie szli nieprzerwanym potokiem przez trzy godziny. Nasze patrole stały wzdłuż drogi tuż pod rybą. Nie było praktycznie nic do zrobienia, więc odkrywszy na zapleczu punkt żywienia VIPów, który chętnie wyzbywał się zgromadzonych zapasów, rozgrzewaliśmy się herbatą malinową i krzepiliśmy kiełbaskami z bigosem. Na wzgórzu było bardzo zimno i wiał silny wiatr, szybko więc przemarzliśmy i wracaliśmy regularnie do VIPowskiego lokalu. Takich kłopotów nie miały patrole stojące w punkcie, w którym młodzież wpuszczano na drogę dojścia do ryby - tam co chwila trzeba było wyciągać kogoś omdlałego z tłumu, przenosić nad barierkami i układać na noszach. Przez około godzinę pełniliśmy tam służbę, ściągnięci posiłkowo spod spokojnej ryby, ale po przejściu ostatnich grup - wróciliśmy na wzgórze.

Świtało, gdy jako jedni z ostatnich przeszliśmy z noszami na ramionach przez rybę. Za symboliczną bramą ciągnął się wał ziemnym zwany "Drogą życia", którym pielgrzymi opuszczali lednickie pole. Ze szczytu widzieliśmy opustoszałe pole, zasłane foliami, karimatami, papierami i wszelkimi możliwymi do pozostawienia odpadkami - wyglądało to jak po koncercie rockowym, albo po przejściu huraganu przez wysypisko śmieci.
Udaliśmy się do obozowiska, gdzie przed piątą odbył się końcowy apel, połączony ze specjalnym harcerskim przemarszem pod rybą. Po apelu spakowaliśmy się, odebraliśmy pamiątki z Lednicy i wyruszyliśmy do Warszawy. Po około godzinie jazdy, tuż przed wjazdem na płatną autostradę we Wrześni, musieliśmy zrobić postój - wszyscy, oprócz kierowcy już spali, a i mnie zamykały się oczy. Na parkingu spaliśmy w samochodzie około dwóch godzin. Potem trasa była już prosta. Ożywiliśmy się w okolicach Sochaczewa i po jedenastej wreszcie dotarliśmy na Plac Narutowicza, gdzie zakończyliśmy naszą wyprawę na Lednicę.

Lech Najbauer