2 - 4 września 2005

W piątek, około godziny 17:30, spotkaliśmy się (my z Szesnastki i Kuba z 4-ki, bo przecież nie byliśmy jedynymi uczestnikami spływu) w hali głównej Centralnego Dworca PKS przy Dworcu Zachodnim PKP. Dziewczyny z Gdyńskiej 40-tki, z którymi byliśmy na obozie, już tam na nas czekały, a skład z żeńskiej 80-tki WDW "Ostoja" dołączył chwilę później. Byliśmy więc prawie w komplecie, bo Burak miał na nas czekać na miejscu. Kupiliśmy bilety i to na dwa PKS-y, bo w pierwszym nie było już wystarczającej liczby wolnych miejsc i w dwóch turach dojechaliśmy do Nowego Miasta nad Pilicą. Prawie trzy godziny jazdy w zatłoczonym autobusie i dotarliśmy do celu. Nie było to, jak się później okazało, najcięższe doświadczenie tej wyprawy.

 

 

 

 

Po kilku minutach chaosu organizacyjnego i po tym jak stwierdziliśmy, że nikt nie wie dokładnie dokąd trzeba iść, postanowiliśmy, że najpierw zakupimy prowiant w pobliskim sklepie. Na szczęście w tej samej chwili przyjechał do nas w swoim krążowniku szos Burak. Wskazał nam właściwy kierunek, po czym znów odjechał, zabierając ze sobą dwie dziewczyny, które z powodu kontuzji kończyn dolnych miały problemy z chodzeniem. Reszta, pod przewodnictwem Dextera, ruszyła szosą, która po jakimś czasie w sposób zupełnie niezrozumiały i tajemniczy zamieniła się w polną drogę, a ta z kolei w leśną dróżkę. Myśleliśmy, że za chwilę staniemy przed ścianą lasu, ale po pewnym czasie dotarliśmy do rozstaju dróg. Tam czekały na nas dziewczyny, podwiezione przez Bupę, które wskazały nam, którędy trzeba zejść nad Pilicę. Zdjęliśmy buty i spodnie, po czym wpakowaliśmy się do wody. Uf, co za ulga po wyczerpującym marszu!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ruszyliśmy gęsiego na drugą stronę rzeki, gdzie czekał na nas Burak. Sunęliśmy raźno naprzód, ale już wówczas spotkała nas pierwsza na tym spływie "mokra" niespodzianka. Woda wcale nie sięgała do kolan, jak zapewniali niektórzy, tylko od pasa do klatki piersiowej, w zależności od wzrostu. Wychodząc na przeciwległym brzegu, dostrzegliśmy jeszcze czerwone światełko kamery i szeroki uśmiech Buraka. A więc to była zasadzka! A może chrzest przed-kajakowy?

 

 

 

 

Wkrótce dotarliśmy na działkę Buraka. Od tego momentu woda i kamera nie opuszczały nas ani na chwilę. Ale o tym później.

 

 

 

 

Przebraliśmy się w suche ubrania, po czym rozgościliśmy się w domku Buraka. W sumie było nas 33 harcerek i harcerzy + Alicja (żona Buraka) + Ania i Marysia (córki Buraka) 36 osób. Tym samym ustanowiliśmy nowy rekord pojemności chatki. Dziewczyny przygotowały składkową kolację - z tego miejsca serdeczne dzięki za ten i za wszystkie inne posiłki. Po zaspokojeniu pierwszego głodu kanapkami, przerzuciliśmy się na tort i sernik przywiezione z domów. Wcześniej oczywiście odśpiewaliśmy "Sto lat" i obdarowaliśmy trójkę dostojnych jubilatów: Maurycego, Krzyśka oraz gospodarza, Buraka, wspaniałymi prezentami. A później rozpoczęły się śpiewanki - bez Mordy, który poszedł spać na piętro, ale za to z Danielem, który dołączył do nas pod sam koniec kolacji (37 osób! pobiliśmy własny rekord!). Atmosfera była tak wspaniała, że siedzieliśmy razem do około wpół do trzeciej. Po czym wszyscy poszli spać: dziewczyny na piętrze i w pokoiku na dole, a my na podłodze w salonie.

 

 

 

 

Sobota rozpoczęła się dla nas wcześnie, bo już o 5:30. Zjedliśmy szybkie śniadanie, spakowaliśmy się i pełni dobrych przeczuć ruszyliśmy w drogę do Tomczyc, skąd autokarem przejechaliśmy do Drzewicy. Tam czekał już na nas pan Wiesio z kajakami. Ściągnęliśmy je z przyczepy, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem obrazujące nasz wygląd przed puszczeniem się na wodę i rozpoczęliśmy wodowanie. Flotylla składała się z dwunastu kajaków i czterech canoe, co dało łącznie szesnaście ekip. Piękna liczba!

 

 

 

 

 Dziewczyny z Gdyni twardo powiedziały, że płyną same, natomiast my wymieszaliśmy się z 80-tką. Wodowanie poszło sprawnie. Większe kłopoty były potem: osady kajakarskie musiały się zgrać, nauczyć dobrze sterować itp. Ale zdecydowanie największym problemem były mielizny, które wbrew zapewnieniom pana Wiesia, czaiły się na nas wszędzie. Ich zdecydowanym królem został Marek Marczak płynący w canoe razem z Karolem Czopkiem i Misiem-Gierbisiem. Podobno swoją łódź nazwali "nie bierz mnie więcej".

 

 

 

 

Po tym początkowym stadium "pielgrzymki kajakowej" nasze ekipy rozciągnęły się w dość długą linię. Do przodu wysforowały się dwa canoe: Dexterowe i to Artura i Piotrka, a z kajaków: Morda z Mają, Levy z Trochą i Kuba Sławiński z Martą. Bardziej wypoczynkowe tempo przyjęły dziewczyny z Gdyni, płynące razem z drużyną canoe Burak&Syn. Reszta usytuowała się mniej lub bardziej pośrodku. Jednak niezależnie od szybkości posuwania się naprzód, wszyscy byli w pełni zrelaksowani. Gdzieniegdzie rzekę zagradzały nam zwalone drzewa, które nauczyliśmy się pokonywać na dwa sposoby: dołem, kładąc się na płask w kajaku, lub górą, przenosząc kajak nad drzewem. Później już każda załoga płynęła pojedynczo, podziwiając wspaniałą przyrodę dorzecza Drzewiczki. Czas mijał szybko i bezboleśnie.

 

 

 

 

Około 12:00 w południe ekipy płynące na początku uznały, że należy zrobić przerwę i zatrzymały się na niewielkiej plaży. Kolejne osady kajakarskie dopływały na miejsce i rozkładały się obok. Jedli ze wspólnego stołu (z tym zastrzeżeniem, że nie było stołu) i wylewaliśmy wodę z kajaków. Do tej ostatniej czynności używano wszystkiego: słoików po ogórkach, opakowań po ciastkach oraz bordowych, spływowych czapeczek, które otrzymaliśmy poprzedniego dnia. I gdy już zapomnieliśmy o trudach przedpołudnia, na plażę dopłynęła ekipa z Gdyni i Burak. Dziewczyny były kompletnie przemoczone. Wygrałyby spokojnie konkurs na Miss Mokrego Ubrania. A mimo tego były roześmiane (niektórzy sądzili, że świadczy to o ich niepoczytalności). Należą się im ogromne gratulacje za wytrwałość i humor.

 

 

 

 

Na następny odcinek każdy niemal kajak ruszył w innym czasie. Jednak nadal płynęliśmy w tym samym szyku, co przed przerwą obiadową. Rzeka była już szersza i głębsza, więc nie trzeba było tak bardzo uważać na przeszkody. Dlatego czas upływał nam głównie na rozmowach. Po jakimś czasie spotkaliśmy kajak Mordy i Mai, którzy przerzucili się z czynnego wiosłowania na spokojny dryf. Poczęstowali nas nawet czekoladą. I wtedy Morda powiadomił nas, że jego obliczenia wykazały, iż powrócimy do domu na trzecią w nocy. Jak się później okazało, chłopak nie na darmo chodzi do matexu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wkrótce czekała nad pierwsza na trasie "przenioska" przy potrójnym, wybetonowanym uskoku. W dalszej drodze spotykaliśmy coraz więcej tubylców, głównie pasących krowy i łowiących ryby. Jednak końca rzeki nie było widać. Przybyło natomiast powalonych drzew. Powoli zapadał zmrok. I kiedy już myśleliśmy, że źle popłynęliśmy (ale gdzie można popłynąć źle na rzece bez odpływów?) dogoniło nas Burakowe canoe oraz dziewczyny z Gdyni. Nabraliśmy nowych sił i "gęsiego" ruszyliśmy w dalszą drogę. Dołączali do nas wszyscy, których spotkaliśmy na trasie. Przemoczeni przeprawialiśmy się już zupełnie na ślepo przez kolejne przeszkody. W końcu, bardzo późnym wieczorem, dotarliśmy do tamy na Drzewiczce, gdzie czekała na nas reszta osób. Ogrzaliśmy się przy ogniu i szybko podsumowaliśmy wyprawę. Dwa canoe (jedno dowodzone przez Dextera, drugie przez Piotrka Drzazgę) i kajak Levy-Trocha popłynęły dalej Pilicą; Kajaki Krzyśka i Maurycego zaklinowały się na zwalonym drzewie, więc ci poszli po pomoc do miejscowych i na razie słuch po nich zaginął; Daniel zawrócił z trasy i razem ze swoją towarzyszką i poszedł się schronić u gospodarzy.

 

 

 

 

Burak zadzwonił po Alę, która przyjechała wkrótce i zabrała ze sobą dziewczyny. Obyłoby się bez problemów, gdyby nie fakt, że nikt nie wiedział, gdzie znajduje się mostek (na tym samym mostku Kubuś wdał się potem w bardzo ciekawą dyskusję z miejscowymi pijaczkami), przy którym umówiliśmy się z Alicją. My natomiast przeładowaliśmy wszystkie rzeczy do jednego canoe, a następnie spławiliśmy wszystkie nasze "łódki" (tak wyraził się o naszym sprzęcie obywatel pasący krowy nad Drzewiczką) ostatnie dwieście metrów do mostku, na którym czekał już na nas pan Wiesio. Załadowaliśmy wszystko na przyczepę i wróciliśmy na pace na działkę Buraka. Wiatr w czasie jazdy nie bardzo chciał nas osuszyć, za to bardzo porządnie wychłodził. Kiedy wchodząc do ciepłego, przytulnego domku spojrzałem na zegarek, okazało się, że była 2:30. Posililiśmy się pyszną jajecznicą, po czym padliśmy jak martwi na podłogę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W niedzielę wstaliśmy dopiero o 9:00 rano. Wszyscy, oprócz Buraka, Maurycego i Krzyśka, którzy tuż po 7:00 pojechali wyciągnąć zaklinowane kajaki. Reszcie przedpołudnie spłynęło głównie na LB (leżeniu bykiem), odnajdywaniu rzeczy pozostawionych w kajakach, graniu w gry planszowe i gruntownym suszeniu. Około południa pożegnaliśmy Gdyńską 40-tkę, która, jak się dowiedzieliśmy, obchodziła wczoraj swoje 73. urodziny (Wszystkiego najlepszego!). W tym czasie powrócił Maurycy z Krzyśkiem oraz (troszeczkę później) Daniel. Nigdzie się nie spiesząc zjedliśmy na obiad przepyszną fasolkę po bretońsku, przyrządzoną przez Buraka, Alę i Martę. Potem znów powróciliśmy do naszych poprzednich zajęć. Poszerzyliśmy nawet ich zakres, organizując turniej Fresbeebal'a, tradycyjnej już gry spływowej, będącej skrzyżowaniem piłki nożnej, koszykówki i gry w latający talerz. Jeszcze tylko krótka kąpiel i zaczęliśmy się pakować, żeby zdążyć na powrotny PKS. Pożegnaliśmy się z goszczącą nas rodziną i razem z dziewczynami z 80 WDW ruszyliśmy w stronę Tomczyc. Tam wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do Warszawy. Pożegnaliśmy się na dworcu i każdy ruszył w swoją stronę.

 

 

 

 

 

 

Był to mój pierwszy spływ. I chociaż nie było łatwo, to myślę, że nie tylko mnie, ale wszystkim innych bardzo się on podobał. Dowiedzieliśmy się na nim wielu ważnych i przydatnych w życiu kajakarza rzeczy. Niektórzy już nigdy nie wybiorą na spływ canoe (nie mam wcale na myśli Marka). Inni będą bardziej uważać na zwalone drzewa. Jednak wydaje mi się, że wszyscy nadal będą chętnie jeździć na spływy i nikt nie zrazi się (przynajmniej trwale) do wody. W przeciwnym razie groziłaby nam epidemia chorób skórnych i niemiłe doświadczenia węchowe.

wyw. Michał Strzelecki