Ten dzień był dla mnie właściwym początkiem wakacji. Po dwóch tygodniach spędzonych w Warszawie mogłem się wreszcie gdzieś ruszyć. Gdzieś, czyli w Bieszczady razem z resztą naszego zastępu. Marek Marczak, Karol Kaszyński, Tomek Odżygóźdź i Alek Kućma, którzy spędzili trochę czasu na normalnym obozie stałym drużyny, wyruszyli tam już wczoraj koło południa. Ich podróż pociągiem (a właściwie kilkoma, bo musieli się przesiadać) z Czaplinka na Pojezierzu Drawskim do Zagórza trwała bite 24 godziny. Ja byłem w trochę lepszej sytuacji - miałem jechać samochodem razem z Konradem, który wrócił dopiero co z obozu judo, oraz jego rodziną. Punkt ósma czekałem już pod jego domem. Po chwili w drzwiach ukazała się rodzina Konrada w całej okazałości. Z trudem zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę, urozmaiconą krótkimi postojami na stacjach benzynowych.
Gdzieś koło 14:00 dojechaliśmy do dalekich peryferii Zagórza, gdzie zatrzymaliśmy się na dłuższy popas i wstąpiliśmy do pizzeri, żeby zgromadzić rezerwy tłuszczu i węglowodanów na najbliższe trzy tygodnie. Następnie ruszyliśmy na ostatni etap podróży samochodem. Wysiedliśmy pod dworcem Zagórz PKP (który wbrew temu, co opowiadał tata Konrada miał całkiem zwyczajny peron), przyjęliśmy kilogram czereśni oraz tysiąc dobrych rad, dotyczących wszystkich skrajnych sytuacji w jakich moglibyśmy się znaleźć, a następnie pożegnaliśmy się serdecznie. Rodzina Konrada ruszyła dalej nad Jezioro Solińskie, natomiast my poszliśmy zwiedzić dworzec. Następnie postanowiliśmy zadzwonić do Lesława, który dzień wcześniej zdecydował się na pojechanie razem z nami Bieszczady. Jak się okazało przyjechał pociagiem nocnym z Warszawy już przed paroma godzinami, a w chwili naszej rozmowy stał 20 metrów od nas.
Poszliśmy więc razem z nim do baru, gdzie rozbiliśmy naszą bazę. Chcieliśmy pójść na spacer po okolicy, ale nastąpiło zupełnie nagłe oberwanie chmury. Przez pół godziny lało jak z cebra, potem jednak ponownie się wypogodziło, więc ruszyliśmy do ruin wznoszącego się niegdyś nad miastem klasztoru karmelitów (ale nie tych baunsujących i bosych). Następnie poszliśmy nad Osławę, wykąpaliśmy się i biegiem wróciliśmy na dworzec. Zdążyliśmy akurat na przyjazd reszty naszej ekipy. Chłopcy byli trochę zbzikowani - ale w sumie nic dziwnego, spędzili całą dobę w pociagu. Po krótkiej naradzie taktycznej zdecydowaliśmy wyruszyć PKS-em do Komańczy. Właścicielka schroniska PTTK zaoferowała nam nocleg w bardzo przytulnym domku. Jak się okazało, w tym samym schronisko rozgościły się też dziewczyny z 265 WDW "Czarnohora", które wędrowały po Beskidzie Niskim. Razem obejrzeliśmy mecz finałowy Mistrzostw świata, podczas którego Materazzi powiedział do Zidana coś w stylu "Twoja stara ma (...)", za co dostał od tego drugiego z bańki. W między czasie zdążyliśmy coś przekąsić, a nastepnie poszliśmy do naszego domku, gdzie wszyscy momentalnie zasnęli.
Dzień drugi, 10. lipca
Rzepedź - Turzańsk - Przełęcz 609 - Chryszczata (998m) - Jez. Duszatyńskie - Duszatyn - Prełuki - Komańcza
Punkty GOT: 36
Już poprzedniego dnia ustaliliśmy, że w Komańczy zostaniemy na jeszcze jedną noc. W związku z tym zostawiliśmy większość gratów w schronisku i z trzema tylko plecakami wybraliśmy na Chryszczatą. W tym celu podjechaliśmy najpierw do Rzepedzi, gdzie zaopatrzyliśmy się w niezbędne jedzenie, a potem bardzo powoli podreptaliśmy do góry. Pod zabytkową cerkwią w Turzańsku zrobiliśmy przerwą na tzw. "sześć oddechów" i wysłuchaliśmy krótkiej opowieści Lesława o tutejszej ludności, i o historii tych rejonów. Następnie ruszyliśmy dalej w kierunku Przełęczy 609, niestety cały czas po asfalcie, który w panujących warunkach termicznych dosłownie spływał w dół. Na szczęście wkrótce trafiliśmy na niebieski szlak, który po chwili przemienił sie w wygodną dróżkę i szybko doprowadził nas do lasu. Odetchnęliśmy w chwilę w cieniu, wysłuchaliśmy opowieści Lesława o różnych dzikich stworach żyjących w tych lasach i ruszyliśmy na prawie 400 metrowe podejście. Jak się jednak okazało mieliśmy całkiem niezłe tempo i relatywnie szybko - jak na takie upały - przebyliśmy trasę na szczyt Chryszczatej, zwieńczony gigantycznym, betonowym obeliskiem.
Zrobiliśmy małą przerwę, zjedliśmy trochę czekolady i postanowiliśmy poszukać cmentarzyka z pierwszej wojny światowej. Wg przewodnika był on oddalony od szczytu o jakieś 15 minut drogi. Poszliśmy więc zgodnie ze wskazówkami zamieszczonymi w przewodniku: najpierw szlakiem na południe, a potem w dół zbocza jakąś ścieżką dla drwali. Doszliśmy do małej polanki, którą w obawie przed koleżankami (żmijami), wygrzewającymi się w słońcu, ominęliśmy dużym łukiem. Tam Marek znalazł zardzewiały trzonek od saperki. Byliśmy przekonani, że cmentarzyk musi być gdzieś blisko, tym bardziej, że natrafiliśmy jeszcze na kilka łusek od pocisków. Jednak nigdzie nie widzieliśmy żadnego krzyża, ani nawet kopca. Rozstawiliśmy więc tyralierę i przez przeszło godzinę szukaliśmy cmentarza. Znaleźliśmy jednak tylko kawałek gąsienicy od czołgu, zamek od austriackiego karabinu Mannlicher oraz pewną ilość kości, co utwierdziło nas w przekonaniu, że przecież musi tu gdzieś być mogiła żołnierzy z I wojny światowej. I wreszcie - już właściwie wracając - natknęliśmy się na malutki kopczyk z kamieni. Naprawiliśmy drewniany krzyżyk, przez chwilę zadumaliśmy się nad losem tych, którzy tu polegli, i zaczęliśmy wracać - spędziliśmy na poszukiwaniach całe 3 godziny. Popędziliśmy więc w dół do Jeziorek Duszatyńskich, a potem do Duszatyna. Jak się jednak okazało miejscowość ta składała się jedynie z baru i nieczynnych torów kolejowych, więc nie było się nawet po co zatrzymywać. Tak więc wróciliśmy wzdłuż rowerowego szlaku, nazwanego nie wiedzieć czemu "szlakiem Szwejka", do Komańczy i dopiero tam zjedliśmy obiadokolację. Następnie chcieliśmy się wykąpać, jednak ponieważ harcerki bardzo skutecznie blokowały jedyny działający prysznic, musieliśmy to zrobić starą puszczańską metodą: umyliśmy się w umywalkach. Przy okazji zachlapaliśmy całą łazienkę, jednak grzecznie po sobie posprzątaliśmy. Późnym wieczorem zorganizowaliśmy jeszcze krótkie i kameralne śpiewanki z dziewczynami z 265, a następnie poszliśmy spać. Wszyscy dobrze wiedzieli, że dzisiejszy dzień bez plecaków był tylko rozgrzewką przed jutrzejszą trasą.
Dzień trzeci, 11. lipca
Nowy Łupków (PKP) - Wysoki Groń (905m) - Rydoszowa (880m) - Balnica - Solinka
Punkty GOT: 26
Po pobudce zjedliśmy śniadanie na tarasie schroniska. Potem zaczęliśmy powoli sposobić się do drogi. Niby dzień taki sam jak wczoraj, a jednak inny. Bowiem po raz pierwszy trzeba było spakować wszystkie graty, fury jedzenia (ponieważ nie wiedzieliśmy, kiedy będziemy mieli okazję zakupienia dalszych zapasów), a następnie pójść z tym pełnym obciążeniem w góry. W końcu jednak udało nam się wszystko poupychać w plecakach. Pożegnaliśmy się z właścicielką schroniska oraz z dziewczynami z 265 (które w chwili naszego wymarszu jeszcze zalegały w śpiworach) i ruszyliśmy na podbój okolicy. Jeszcze tylko szybki rzut oka na klasztor ss. Nazaretanek i pomnik kadrynała Stefana Wyszyńskiego, a potem PKS-em do Nowego Łupkowa. Stamtąd najpierw bitą drogą, potem strasznymi koleinami po ciężarówkach, zwożących tędy drewno, i w końcu zwyczajną leśną ścieżką, dotarliśmy szlakiem niebieskim na Wysoki Groń. I dalej już po granicy ze Słowacją, powolutku, trochę w górę, trochę w dół, doszliśmy do bazy noclegowej Balnica, gdzie planowaliśmy nocleg. Na spotkanie wybiegła nam sfora psów, jednak nieustrasznie podeszliśmy do drzwi budynku. Zapukaliśmy grzecznie. Cisza. Jeszcze raz. I znowu cisza. Także za trzecim razem nikt nam nie odpowiedział. Wszystko pozamykane na cztery spusty. Postanowiliśmy więc nie czekać na gospodarzy, którzy nie wiadomo czy wrócą i poszliśmy dalej wzdłuż torów Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Doszliśmy do Solinki, w której wg mapy powinny być jakieś domostwa ludzkie. Rozejrzeliśmy się dokoła i nic. Jakieś druty telegraficzne niby są, gdzieś w oddali pod lasem nawet ktoś wypala węgiel, ale domów nie widać. Staliśmy więc tak i szukaliśmy wzrokiem jakiegoś budynku i wtedy dogonił nas Konrad. Okazało się, że rozwalił mu się plecak - jedno z ramion nie wytrzymało obciążenia i przerwało się. Dlatego musiał go taszczyć (jak to sam powiedział): "tak jak jakaś mrówka", przez co został w tyle. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy dalej drogą - a nuż (nie widelec), kogoś spotkamy. I rzeczywiście spotkaliśmy harcerzy z Krosna. Byli na kwaterce i budowali obóz dla szczepu ZHP "Leśne Bractwo". Zgodzili się nas przenocować w jednym z rozstawionych NS-ów; ponadto dostaliśmy bardzo wygodne kanadyjki i muły. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy gorącą herbatę z cukrem i cytryną, i z takim posmakiem papieru i igieł (co, jak nam wytłumaczył Lesław jest najwspanialszym napojem na świecie), wykąpaliśmy się w lodowatym strumieniu (w którym podobno żyją bobry), opatrzyliśmy nasze poobcierane nogi i poszliśmy spać. Nikt nawet nie przypuszczał, co przyniesie nam dzień następny.
Dzień czwarty, 12. lipca
Solinka - Czerenin (929m)- Stryb (1011m)- Rypi Wierch (1003m)- Przełęcz nad Roztokami - Roztoki Górne
Punkt GOT: 18
Zostaliśmy obudzenie przez muchy oraz niesamowity gorąc, jaki panował w nagrzanym od słońca namiocie. Z trudem zwlekliśmy się z łóżek. I od razu przykra niespodzianka - stopy Konrada, Alka i Tomka były strasznie poobcierane, poharatane i w ogóle porozwalane w pełnym tego słowa znaczniu. W związku z tym podjęliśmy dramatyczną decyzję o podzieleniu naszej ekipy. Nasza kontuzjowana trójka miała ruszyć do Roztok Górnych drogą przez Cisną, natomiast ja z Markiem, Karolem i Lesławem górami. Po tej naradzie zjedliśmy śniadanie i w ramach "odpracowania" noclegu pomogliśmy harcerzom z Krosna grabić skoszoną trawę, ponieważ ich (stałe zresztą) miejsce obozowe było ni mniej, ni więcej, tylko po prostu łąką. Jeszcze tylko Konrad prowizorycznie zreperował swój plecak i ruszyliśmy w drogę: część górą, a część dołem. Trasa zaplanowana na dzisiaj była stosunkowo krótka. I całe szczęście, ponieważ bardzo szybko zaczęło padać. I padło prawie non stop. Trochę rozchmurzyło się tylko na Strybie. Zatrzymaliśmy się więc tam na chwilę i zaczęliśmy objadać się przysznymi jagodami, bowiem jak nam powiedział szef chłopaków z Krosna "na Strybie są najpyszniejsze borówki". Jednak zaraz musieliśmy ruszyć w dalszą drogę i biegiem, prawie bez odpoczynków doszliśmy do Przełęczy nad Roztokami, a stamtąd już szybciutko do Roztok. Dotarliśmy tam w samą porę, żeby uratować Konrada, Alka i Tomka, których prawie zmyła fala powodziowa. Ponieważ po ich dotarciu na miejsce zaczęło padać, postanowili schronić się pod mostem. Rozłożyli tam karimaty i zaczęli w najlepsze pałaszować kanapki z mielonką. Jednak górska rzeczka bardzo szybko wezbrała i musieli się ewakuować spod mostu. I wtedy się spotkaliśmy. Już razem zaczęliśmy się dobijać do drzwi schroniska, ale ponieważ było zamknięte, musieliśmy dzwonić do jego gospodarza, który powiedział, że zaraz przyjedzie nam otworzyć. Rzeczywiście, przybył za godzinę. W środku zdjęliśmy przemoczone rzeczy, zjedliśmy obiad, a następnie zaczęliśmy planować następny dzień. Ustaliliśmy, że Marek, Karol i ja pójdziemy bardzo długą trasą z Roztok do Ustrzyk Górnych, natomiast cała reszta - mimo że też napalona na chodzenie - z powodu fatalnego stanu nóg powędruje do Cisnej, a potem do już PKS-em do Ustrzyk Górnych. Lesław trochę się wachał, z którą grupą wyruszyć, jednak perspektywa pobudki o piątej rano sprawiła, że wybrał grupę bardziej lightową. Skład bardziej górski zaczął się szykować do jutrzejszego wyczynu. Zostawiliśmy wszystkie zbędne rzeczy i ubrania chłopakom. Do plecaków spakowaliśmy tylko polary, kurtki, żarcie i minimum sprzętu biwakowego, ponieważ liczyliśmy się z możliwością noclegu w dziczy w razie załamania pogody. Po tych przygotowaniach położyliśmy się spać.
Dzień piąty, 13. lipca
Roztoki Górne - Przełęcz nad Roztokami - Okrąglik (1106m) - Płasza (1163m) - Dziurkowiec (1189m)- Rabia Skała - Przełęcz pod Borsukiem - Krzemieniec (1121m)- Wielka Rawka (1307m) - Ustrzyki Górne
Punkty GOT: 47
Pobudka, jak planowaliśmy o 5:00 rano. Wyszedłem na chwilę na ganek. Chłodno, ale nie pada i wygląda na to, że może się jeszcze ładnie rozpogodzić. Potem na dół i po chińskiej zupce na stołówce. Jeszcze coś dopakować, umyć się, ostatnie spojrzenie na mapę i możemy ruszać w drogę. Buty trochę mokre, ale może przeschną. Początkowo idziemy w polarach, ale na Przełęczy nad Roztokami je zdejmujemy, ponieważ powoli zaczyna wstawać słońce, a i my się juz rozgrzaliśmy tym 20 minutowym podejściem. Przed nami Okrąglik - czasy wejścia na drogowskazach wachają się od 1,5h do 2,5h. Zaczyna się bardzo mozolne podejście, średnio wygodną i stromą ścieżką. Jedyny plus to ten, że przynajmniej szybko zdobywamy wysokość. Po godzinie i 15 minutach jesteśmy już na szczycie. Króki postój, na którym zjadamy batoniki Karola. Brniemy dalej po granicy. Trochę w górę, trochę w dół. Głównie lasem, ale jest dość ciekawie, bowiem scenaria co chwila się zmienia. Chwilami mamy wrażenie, że idziemy przez jakiś stary, zdziczały sad owocowy, potem znów wszystko wokoło wygląda jak jakaś tropikalna dżungla. Po niecałych 2 godzinach doszliśmy na Płaszę. Jej wierzchołek jest czymś w rodzaju małej połoniny. Zaczęliśmy podziwiać wspaniały krajobraz - był to w zasadzie pierwszy punkt widokowy tego dnia - oraz zjedliśmy chałwę, którą przywiozłem jeszcze z Warszawy. Po kwadransie odpoczynku ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy przez Dziurkowiec, o którym bym specjalnie nie wspominał, gdyby nie fakt, iż tam spotkaliśmy dwóch pierwszych podczas całej naszej wędrówki po paśmie granicznym turystów. Byli to Słowacy, którzy weszli tutaj zielonym szlakiem z Runiny. Nie zatrzymywaliśmy się jednak na długo, tylko pognaliśmy dalej aż do Rabiej Skały. Niniejszym znaleźliśmy się na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Minęliśmy ogromną przepaść, spadającą na stronę słowacką, a potem przez Czoła, Borsuk doszliśmy do przełęczy pod Czerteżem. Tam przy, wiacie turystycznej, zatrzymaliśmy na obiad. Zjedliśmy prawie całe nasze zapasy: chleb z mielonką i serkami Hochland, paczkę musli (na sucho) i jeszcze trochę innych smakołyków. Wszystko popiliśmy wodą z pobliskiego źródełka, nad którym podczas nabierania wody zobaczyliśmy wielkiego orła, który przysiadł na gałęzi dosłownie parę metrów od nas. Następnie zwiedziliśmy wiatę i stwierdziliśmy, że jest to bardzo dobre miejsce na nocleg.
Mieliśmy jeszcze jednak sporo czasu do zmierzchu, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod Czerteżem spotkaliśmy następnych turystów - i od tej pory było ich już coraz więcej, z tym że wszyscy szli w przeciwnym kierunku niż my. Kolejnym urozmaiceniem była napotkana przez nas mogiła lejtnanta Piotra Gładysza, którego samolot rozbił się tutaj podczas drugiej wojny światowej. Dalej już przez Hrubki i Kamienną aż na Krzemieniec. Tutaj, w miejscu trójgranicy (Polska, Słowacja, Ukraina) stał wielki, szpetny słup z czarnego kamienia. Jednak dużo ciekawsze były słupki graniczne. Dotąd szliśmy po standardowych, niskich białoczerwonych słupkach. Co ciekawe, ich zmniejszające się numery informaowały nas, ile jeszcze kilometrów zostało nam do Krzemieńca. Natomiast granica polsko-ukraińska oznaczona byłą dwumetrowymi słupami białoczerwonymi i niebieskożółtymi słupami, pomiędzy którymi znajdował się starannie wykarczowany pas ziemi niczyjej. Z Krzemieńca już tylko kawałek an Wielką Rawkę - nota bene wspaniały punkt widokowy. Jednak chłodny wiatr nie szybko nas stamtąd przegonił i zaczęliśmy schodzić do Ustrzyk Górnych. Był to chyba najgorszy fragment naszej wędrówki - nie tyle ze względu na zmęczenie, co z powodu okropnej ścieżki. Na początku bardzo wąska, pełna żwiru, osuwająca się ścieżka. Potem był las, jednak wcale nie lepszy. Nadal bardzo stromo i w dodatku ktoś bardzo sprytny postawił tam schody. Strasznie utrudniały one schodzenie, ponieważ stopnie były za niskie na zrobienie jednego, wygodnego kroku, a za wysokie na wzięcie dwóch na raz. A gdy już zeszliśmy prawie całe 700 metrów w dół schody zamieniły się w coś w rodzaju pomostów czy molo ze zbutwiałych i śliskich pni. I tak przez kilka kilometrów. Gdy koło godziny 17:00 dotarliśmy do schroniska Kremenaros w Ustrzykach Górnych. Tam powitała nas radośnie ekipa kontuzjowanych dowodzona przez Lesława, która już wcześniej się tu zakwaterowała. Zjedliśmy średniej jakości obiad, do którego barman skwapliwie zapronował nam piwko, jednak grzecznie za nie podziękowaliśmy. Następnie poszliśmy do naszego pokoju, gdzie dość szybko położyliśmy się spać.
Dzień szósty, 14. lipca
Ten dzień był dniem odpoczynku dla wszystkich. Dlatego też nigdzie się nie ruszaliśmy, a większość czasu spędziliśmy w schronisku w Ustrzykach Górnych. W sumie dobrze, bo przez cały dzien pogoda była niepewna i chwilami ostro siąpiło. Po późnej pobudce i długim śniadaniu, zabraliśmy się za uzupełnianie książeczek na GOT. Zajęło nam to całe przedpołudnie. Następnie pomogliśmy się spakować Lesławowi, który miał nas dzisiaj opuścić. Daliśmy mu też trochę naszych rzeczy, które uznaliśmy za zbędne, żeby je zabrał na obóz i gdy był już gotowy odprowadizliśmy go na PKS powrotny. Po powrocie do schroniska uznaliśmy, że czas zjeść jakiś obiad. W ramach oszczędności i zwalczania burżujstwa zorbilismy nad rzeką ognisko z kiełbaskami. Potem (także nad rzeką) przeprowadziliśmy ćwiczenia taktyczne, które miały pomóc Karolowi i Tomkowi podczas czekającego ich biegu na wywiadowcę. Po tym wszystkim powrót do schroniska na zasłużony odpoczynek, który wypełnił nam czas aż do wieczora. Czytając "Dziennik" (który kupowaliśmy prawie codziennie, żeby całkiem nie zdziczeć) oraz oglądając mapy i planując wycieczki z trudem dobrnęliśmy do wieczora, kiedy to wreszcie mogliśmy pójść spać.
Dzień siódmy, 15. lipca
Ustrzyki Górne - Wołosate - Przełęcz Siodło (1275m) - Tarnica (1346m) - Przełęcz Siodło (1275m) - Przełęcz 1160 - Bukowe Berdo - Przełęcz 1160 - Halicz (1333m) - Rozsypaniec - Przełęcz Bukowska - Wołosate - Ustrzyki Górne
Punkty GOT: 51
Kolejnego (a zarazem ostatniego) dnia kuracji nóg Alka, Konrada i Tomka, Karol, Marek i ja wybraliśmy się na Tarnicę - najwyższy szczyt Bieszczadów. Pobudka o 6:00, śniadanie, pakowanie, sprawdzenie jaka jest pogoda etc., i w końcu po godzinie przygotowań wymarsz. Poszliśmy drogą do Wołosatego, ponieważ stwierdziliśmy, że pierwszy bus w tamtym kierunku (o 8:00), będzie na miejscu za późno. W Wołosatym krótka przerwa, jeszcze jakieś szybkie zakupy w sklepie i po pozytywnym wyniku obserwacji nieba (pogoda chyba wytrzyma), zdecydowaliśmy się na wyruszenie na szlak. Wtedy też nadjechał busik z Ustrzyk Górnych (ten ósmej rano, co miał być za późno)- no cóż, przynajmniej zaoszczędziliśmy kilka złotych. Droga na Przełęcz Siodło wiodła przez las, cały czas stromo do góry. Co jakiś czas musieliśmy iść po strasznie niewygodnych drewnianych schodach, takich jak przy zejściu z Wielkiej Rawki. Wiatr cały czas się wzmagał, jednak szybko brnęliśmy do góry i dwa razy szybciej niż to przewiduje przewodnik, byliśmy pod Tarnicą. Tam założyliśmy na siebie wszystkie części garderoby, jakie mielismy, weszliśmy na szczyt Tarnicy, z którego zeszliśmy jednak jeszcze szybciej, niż na niego weszliśmy, a to z powodu szalejącego tam huraganu. Na Przełęczy zjedliśmy jeszcze słoik kremu czekoladowego, zakupionego specjalnie na tę okazję. Tym samym podtrzymaliśmy przemiłą tradycję jedzenia przez Szesnastkę kremu czekoladowego podczas każdej wycieczki w tym miejscu. Z tego co nam opowiedział Lesław, ostatni (i sumie też pierwszy) raz miało to miejsce podczas obozu stało-wędrownego drużyny w latach 80-tych [?] właśnie po Bieszczadach. Następnie poszliśmy w stronę Halicza, po drodze zahaczając tylko o Bukowe Berdo. Ponieważ ciągle niemiłosiernie wręcz wiało popędziliśmy dalej i nasz obiad zjedliśmy dopiero przy Przełęczy Bukowskiej. Chcieliśmy pójść po granicy z Ukrainą kawałek w stronę Przełęczy Użockiej, jednak po 100 metrach zawróciliśmy, ze względu na stojące wszędzie tabliczki o surowym zakzie przejścia. Zeszliśmy więc drogą do Wołosatego, a następnie do Ustrzyk. Podczas tego zejścia nic specjalnego się nie zdarzyło. Tylko Marek podjął stanowczą decyzję, że chce mieć małego, słodkiego konika huculskiego, żeby na nim jeździć i galopować po połoninach. Ale zastrzegł też, że na większe wzniesienia bedzie go wnosił na plecach, żeby jego Hucuł się za bardzo nie zmęczył. No cóż. Do schroniska doszliśmy przed zmierzchem, gdzie wszyscy odpoczęli po bogatych przeżyciach tego dnia.
Dzień ósmy, 16. lipca
Na ten dzień zaplanowaliśmy wyprawę przez Połoninę Caryńską do Brzegów Górnych, a następnie do schroniska Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Jednak wstający dzień momentlanie rozwiał nasze plany - obudziło nas bębnienie deszczu po dachu schroniska. W związku podjęliśmy decyzję o opuszczenia schroniska Kremenaros, które szczerze mówiąc było dośc obskurne. Poszliśmy najpierw na mszę świętą (ponieważ byłą to niedziela), a potem ruszyliśmy PKS-em do Wetliny, gdzie zakwaterowaliśmy się w Domu Wycieczkowym PTTK. Spaliśmy więc w tym samym miejscu, co półtora roku temu na zimowisku, z tym że nie w pokojach, tylko na sali zbiorowej. Oprócz nas były tam tylko trzy dziewczyny - jak się później okazało nauczycielki od biologii, fizyki i historii. Ich wakacje polegały głównie na codziennym (podczas brzydkiej pogody nawet kilkukrotnym) chodzeniu do pobliskiego baru, z którego wracały - mówiąc delikatnie - w stanie znacznego upojenia alkoholowego. Ponieważ nie mieliśmy nic do roboty zjedliśmy trochę kanapek, po czym położyliśmy się spać. Obudziło nas wejście bardzo licznej i bardzo hałaśliwej grupy oazowej. Musieliśmy w związku z tym zrezygnować z zajmowanych przez nas 18 łóżek (po trzy na osobę: dwa do spania i jedno na rzeczy). Po tym próbowaliśmy jeszcze raz zasnąć, jednak z powodu ogólnego rozgardiaszu już do wieczora nie zmrużyliśmy oka. Na zmianę czytaliśmy więc "Dziennik", oglądaliśmy mapy, jedliśmy kanapki z paprykarzem, zbijaliśmy bąki, jedliśmy kanapki z pasztetem i musztardą, nic-nie-robiliśmy i jedliśmy kanapki z dżemem. Kolejny dzień dobiegł końca.
Dzień dziewiąty, 17. lipca
Brzegi Górne - Połonina Wetlińska - Przełęcz M. Orłowicza - Smerek (1222m) - Smerek (wieś) - Wetlina
Punkty na GOT: 26
Ponieważ wbrew zapowiedziom pogody wstał dość ładny dzień postanowiliśmy to wykorzystać i wybraliśmy się z Brzegów Górnych na Połoninę Wetlińską. Doszliśmy do bardzo malowniczego schroniska Chatka Puchatka i bardzo żałowaliśmy, że z powodu złej pogody nie udało nam się dotrzeć tu wczoraj i spędzić tu nocy. Podstemplowaliśmy więc tylko nasze książeczki GOT i ruszyliśmy dalej grzbietem połoniny przez Osadzki Wierch aż do Przełęczy Mieczysława Orłowicza, idąc cały czas Głównym Szlakiem Beskidzkim. Stamtąd już tylko kawałek na Smerek, na którym Marek i Alek byli razem z innymi wywiadowcami na poprzednim zimowisku. Przez cały czas mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki. Na Smerku zjedliśmy kanapki, po czym zeszliśmy na dół, do miejscowości Smerek. A potem już drogą do Wetliny. Oaza z księdzem już wyszła ze schroniska, tak więc na sali zbiorowej byliśmy tylko my i trzy nauczycielki. Te jednak szybko wybyły do baru, a my - żeby nie umrzeć z nudów - postanowiliśmy coś zjeść. Wtedy okazało się, że zniknął kubek Marka. Szukaliśmy go dłuższy czas, jednak nigdzie nie mogliśmy go znaleźć. Marek do późnej nocy pomostował na księdza, który prawdopodobnie (pewnie przez pomyłkę, chociaż nigdy nic nie wiadomo) zabrał jego kubek. Zjedliśmy więc trochę kanapek, kisielek, a potem wypiliśmy wspaniałą herbatą z sokiem malinowym, który normalnie służył do zaprawiania piwa, a który wyprosiliśmy (właściwie Konrad wyprosił) u bardzo miłej pani barmanki (przesyłąmy pozdrowienia) ze schroniska. Wieczorem na naszej sali zjawiły się jeszcze trzy studentki. Jedna z nich (a studiowała matematykę), pytała się nas, czy "umiemy całkować bez >>k<< ? ". Ciekawe, o co jej chodziło? Potem jeszcze trochę czysto towarzyskich rozmów i stwierdziliśmy, że pora spać. Już chcieliśmy gasić światło, kiedy zjawiły się nasze trzy nauczycielki. Były w takim stanie, że miały znaczne kłopoty z wejściem po schodach, ominięciem kolumny, która podpierała sufit (a na której dnia wczorajszego Konrad wykonał efektowny taniec, który bardzo spodobał się pani sprzątaczce) i z trafieniem do swoich łóżek. Kiedy już się położyły Karol, Konrad ja wyszliśmy na chwilę do toalety (która mieściłą się w budynku obok). Przypadkowo spojrzelismy w górę i mieliśmy okazję oglądać najpiękniejsze nocne niebo, jakie w życiu widzieliśmy. Po 20 minutach takiego seansu (tysiąc razy lepszego niż w jakimkolwiek planetarium) wróciliśmy do środka i natychmiast zasnęliśmy.
Dni numero 10 do 13, 18. - 21. lipca
Następnego dnia rano zdecydowaliśmy się na opuszczenie Bieszczad. Głównie z powodu pogody, która była mocno niepewna oraz kilka pomniejszych, w sumie bardziej osobistych szczegółów. Poza tym musieliśmy dojechać do reszty drużyny na prawie drugi koniec Polski, a po drodze chcieliśmy się jeszcze trochę wyszaleć na plażach i w restauracjach. Wsiedliśmy więc w PKS w kierunku Leska. I tu właściwie kończy się nasza bieszczadzka przygoda. Potem było już to co każdy dobrze zna z rajdów obozowych. Leżenie do góry brzuchem na plaży nad jeziorem, obżeranie się do granic nieprzyzwoitości w pizzeriach itp., itd. Myślę więc że nie będę się nad tym zbytnio rozpisywał, tym bardziej, że nie wydarzyło się wtedy nic specjalnie wartego uwagi. No może prócz tego, że w jednej pizzerii zamówiliśmy (oprócz tego co zjedliśmy na miejscu) 12 pizzy na wynos, żeby nie musieć się martwić o resztę posiłków tego dnia. W końcu jednak udało nam się dotrzeć bez większych wpadek do Rzeszowa, gdzie wsiedliśmy w nocny pociąg (w którym po korytarzach łaziły różne zakazane gęby z nożami w kieszeniach, tak, że nie zmrużyliśmy przez całą noc ani jednego oka) do Szczecinka, skąd już bezproblemowo dotarliśmy na miejsce obozowe Szesnastki.
wyw. Michał Strzelecki