To jest relacja pierwsza, ale nie ostatnia. Nasz Latający Reporter postanowił towarzyszyć w wakacyjnej wyprawie harcerzom z 16 WDH.

Aby w niej uczestniczyć trzeba było wstać wcześnie w sobotę i punktualnie o 6:00 (albo około) stawić się na zbiórce wyjazdowej pod szkołą podstawową nr 23 przy ul. Reja. Kiedy nasz korespondent dotarł na miejsce okazało się, że niemal wszyscy już tu są. Przeważały dobre nastroje, bo dzień zapowiadał się wspaniały:
- Hura! - Hip, hip! - Hejże! - Hola!

Takie okrzyki dałoby się słyszeć, gdyby nie gwar zawsze towarzyszący zbiórkom wyjazdowym. Ponieważ, jak się dowiedzieliśmy, sprzęt obozowy oraz bambetle zostały wyekspediowane poprzedniego dnia, dziś harcerze mieli ze sobą tylko małe plecaki. Rodzice po kryjomu upychali w nich jeszcze słodycze i napoje, ale chłopcy nie zwracali na to większej uwagi, zaaferowani wyjazdem.

Wreszcie Lesław Kuczyński dał znak do odjazdu. Ostatnie uściski, machanie na pożegnanie i w drogę! Ustalono, że każdy z czterech samochodów, którymi harcerze mieli dostać się na obóz wyrusza z Warszawy samodzielnie. Ten bowiem miał jeszcze zabrać kogoś z Grochowa, ów z Białobrzeskiej, gdzie czekał Jurek Wójtowicz z resztą załogi. W każdym razie umówiono się na postój pomiędzy Sierpcem a Toruniem.

Pogoda była wspaniała, ruch na drogach jeszcze niezbyt duży, jechało się więc wspaniale. Postój zarządziliśmy tuż za Lipnem, pod zajazdem "Eliza", około 30 km przed Toruniem. Kiedy zatrzymaliśmy się po zajazdem, wzruszony Marek Gajdziński ze łzami w oczach wspominał:

- Pamiętam ten zajazd sprzed ponad dwudziestu lat. Zatrzymaliśmy się w nim jadąc na kwaterkę ze sprzętem obozowym. Zjedliśmy pulpety w sosie własnym i później wszyscy się pochorowali, łącznie z kierowcą ciężarówki. To było ciężkie przeżycie.

Ta rozczulająca opowieść spowodowała, że tylko najodważniejsi spróbowali wypić kawę, reszta zaś zadowoliła się słodyczami otrzymanymi od rodziców na drogę. Ponieważ jednak czas nas gonił postanowiono ruszyć czym prędzej. Od tego momentu staraliśmy się trzymać razem, bo droga do obozu nie była już taka prosta. Mimo to, po jakimś czasie trafiliśmy niemal bezbłędnie nad jezioro Rybno Duże, niedaleko Lipinek, nad którym miał stanąć obóz Szesnastki.

Okazało się, że jeziorem trzeba się będzie podzielić z kilkoma innymi drużynami harcerskimi oraz z miejscową ludnością, wypoczywającą na tzw. plaży miejskiej. Północny brzeg jeziora z ową plażą leży tuż przy szosie na Osie (ale rym!), zatem widać go z przejeżdżających samochodów, co niewątpliwie sprzyja zagęszczeniu opalającej się ludności (około 1,456 człowieka na metr kwadratowy plaży). Na szczęście obóz miał być zlokalizowany nieco dalej, choć i to nie jest żądną przeszkodą dla zdeterminowanych "dzikich" turystów.

Dojechawszy na miejsce obozu ujrzeliśmy sporą polanę na brzegu jeziora, na której rozbiły się już namioty gospodarcze (kuchnia i stołówka) zaprzyjaźnionej 22 WDH z Grochowa, dzięki której i my mogliśmy zainstalować się w tej okolicy. Po drugiej stronie jeziora obozy rozbiły także znane nam drużyny z Krakowa: 6 KDH i 13 KDH. My dostaliśmy przydział lokalizacyjny na lewo od leśnej drogi dzielącej polanę, na której umiejscowili się harcerze z 22 WDH. Początkowo wybraliśmy polankę bliższą ich podobozom, ale po chwili zastanowienia - przenieśliśmy się nieco dalej, na górkę, z której rozciąga się malowniczy widok na zalesiony brzeg jeziora.

Znieśliśmy sprzęt obozowy z ciężarówki i rozbiliśmy pięć namiotów: po jednym dla trzech zastępów (Wilki, Bobry i Orły), jeden na magazyn i jeden dla komendy obozu. Zaraz potem przystąpiliśmy do budowy urządzeń namiotowych i obozowych. Najważniejsze są oczywiście prycze - chłopcy muszą na czymś spać, więc jest to zawsze pierwsza potrzeba. Z ich budową niemal wszyscy uporali się do wieczora. Króluje styl "Carrington", tzn. rozbudowane luksusowe konstrukcje piętrowe lub ustawienia w kształt litery "u", nie wyłączając kombinacji tych dwóch koncepcji, wraz z dowolnie kształtowanymi autorskimi odstępstwami od kanonu. 

 

Żerdzie trzeba sobie przyciąć i donieść.

 

Docinanie żerdzi.

 

Zarysy pryczy

 

A zaczyna się od wykopania dołków.

 

Kopanie dołków jest miłym relaksem.

 

Kto zdąży przed nocą zrobić sobie posłanie, ma powody do radości.

Nie zawsze to się udaje. 

Kto nie zdąży spuszcza nos na kwintę

Prycze to nie wszystko. Potrzebne będą też półki na ubrania.

 Inne urządzenia pomagali budować Zawiszacy. Zaczęli od bramy i poprzez tablicę rozkazów, tablicę przeciwpożarową i tablicę regulaminową, zakończyli dzień budowlany kopiąc dół pod maszt. Na szczęście z materiałami nie było problemu, gdyż dzięki uprzejmości 22 WDH mieliśmy sosnowych żerdzi, stanowiących podstawowy budulec, pod dostatkiem.

 

Kopanie dołu pod maszt jest prawdziwą przyjemnością. 

 

Dlatego Gutek sam przez godzinę siedział w dziurze.

Każdy z harcerzy otrzymał przygotowane przez Marka Gajdzińskiego sorty mundurowe w postaci zielonych czapek i zielonych koszulek z wyhaftowanymi lilijkami i napisem "16 WDH". Wyglądamy w nich bardzo elegancko, a czasie prac polowych, czy zabaw od razu będzie widać, że jesteśmy jedną grupą, a nie zbieraniną cywilów.

W czasie krótkiej przerwy na kąpiel w jeziorze i zjedzenie obiadu (kurczak z surówką, pycha!), nasz korespondent postanowił przejść się po opustoszałym placu budowy, który za kilkadziesiąt godzin zmieni nazwę (i funkcję) na plac apelowy. Porozrzucany to i ówdzie sprzęt pionierski, gwoździe, linki i kawałki drewna w towarzystwie wiórów - to typowy obrazek pionierki obozowej. Podchodzimy do paczki gwoździ, gdyż zainteresował nas dziwny szmer wydobywający się z kartonowego pudełka.

- Hura! Na reszcie coś się dzieje! Przydamy się na coś, a nie będziemy tu rdzewieć! Niech żyje obóz! Hura!

To gwoździe, czekające na swoją kolejkę, wydają entuzjastyczne okrzyki, bo nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie zostaną zużyte do budowy obozu. Tylko jeden z nich stara się przekrzyczeć kompanów:

- Koledzy! Zwariowaliście? Przecież będą nas walić po głowach, zaginać, ucinać i wbijać pod różnymi kątami w twarde, żywiczne drewno! Zastanówcie się! Jeszcze mamy czas, żeby stąd prysnąć!

Malkontenta prawie nikt nie słucha, taki panuje wśród gwoździ bojowy nastrój. Choć, jak się później okazało, udało mu się zgromadzić jakąś nieliczną partię kamratów i zbiec z placu robót, bo pod koniec następnego dnia zauważono brak gwoździ.

Nie mniej radośnie jest wśród łopat, którym przewodzą szpadle, mające pod sobą zastępy saperek, a także pił, młotków i siekier. Te ostatnie zwłaszcza mają szczególny powód do zadowolenia, gdyż przed obozem zostały fachowo naostrzone, przez co posługujący się nimi budowniczowie nie mogą się ich nachwalić. Nad całością tej sprzętowej gromady króluje otoczona szczególną czcią spalinowa piła łańcuchowa, obsługiwana przez Roberta Borzęckiego. Śpi z nim w namiocie, leży obok niego w czasie odpoczynku i zasadniczo tylko w jego rękach pokazuje, co potrafi.

Kończy się przerwa obiadowa, czas więc wrócić do pracy. Nagle okazało się, że mycie menażek nie jest już tak prostą sprawą, jak na poprzednich obozach. Oboźny 22 WDH informuje nas, że zgodnie z umową, na podstawie której władze leśne pozwoliły rozbić obóz nad jeziorem, w jego wodach nie wolno myć ani płukać naczyń, a już kategorycznie zakazane jest stosowanie jakichkolwiek chemikaliów. Ten ostatni zakaz nie budzi naszych sprzeciwów, gdyż wiadomo, jak detergenty szkodzą przyrodzie. Ale przecież szorowanie menażek piaskiem wydaje się ekologiczne. Otóż nie - tłuszcz pływa potem na powierzchni jeziora uniemożliwiając wykorzystanie go do pływania. Jeśli zważy się, że w sumie nad jeziorem, które wbrew nazwie nie jest wcale takie duże, obozuje około 300 harcerzy, to w istocie zachowanie jak najdalej idącej oszczędności w gospodarce wodnej jest wysoce wskazane. Poza tym, sprawa prozaiczna, jeśli nie będziemy dbali o jezioro, to nadleśniczy nas stąd po prostu wyrzuci! Umów bowiem należy przestrzegać.

 

Kolacja na stojąco, bo nie ma jeszcze na czym usiąść.

 

A rano... Hej! Ho! Do pracy by się szło!.

Jeszcze tylko parę godzin pracy i poczyna zapadać zmrok. Pierwszy dzień pionierki dobiega końca. Po kolacji i kąpieli w jeziorze (woda wieczorem była bardzo przyjemna) udajemy się na zasłużony odpoczynek: niektórzy na dopiero co wyplecionych pryczach, inni wprost na ziemi. Jest bardzo ciepło, ale tną komary. Ledwo człowiek przyłoży głowę do poduszki, pnia, zwiniętego obrania czy co tam mu służy za podgłówek - już oboźny gwiżdże pobudkę: jest niedziela, 7:00 rano, wstawać!!!

Kończymy urządzenia namiotowe i przystępujemy do dalszych prac obozowych: stawiamy wysoki maszt z bocianim gniazdem, rychtujemy latrynę w krzakach za górką, montujemy umywalnię nad jeziorem, w której będziemy korzystali z misek i dołu-odstojnika, aby nie zanieczyszczać jeziora. Na tyłach obozu stawiamy cztery pale, na których wznosić się będzie wieżyczka wartownicza. W ten sposób obóz upodobni się do fortu albo kresowej stanicy, zaś wartownik albo z wieży albo z trapu na bramie będzie miał rozległy widok na obóz i jego przedpole (oczywiście - latryny nie widać z żadnego z tych miejsc). Na 18:00 22 WDH zaprosiła nas na mszę św., na którą przybył ksiądz z Lipinek. Po uroczystości kończymy prace pionierskie, pracując do zmroku. Co prawda prace przerywa burza, ale po niej znów jest ciepło, choć już nie tak jak w sobotę. Kąpiemy się w jeziorze na pożegnanie dnia i udajemy na spoczynek.

 

Już samo przyniesienie masztu nie było proste.

 

A co dopiero jego postawienie do pionu.

Jakoś się udało.

Żółw ubił ziemię i maszt stanął na mur.

Można było wykończyć bramę.

W nocy niektórych z nas budzi bębnienie deszczu o dachy namiotów. Zerwała się ulewa! Na szczęście nie wyrządza większych szkód, ale za to rano tak ciężko wstać. Wszyscy są już zmęczeni dwudniową pionierką, a tu trzeba jeszcze dokończyć umywalnię, więżę i bramę. Na szczęście śniadanie ma być zaraz gotowe. Do obozu Szesnastki przybywa jeszcze jeden harcerz (przywieziony przez rodzica), a więc siły chłopców zostały wzmocnione. Co prawda wyjechali już Zawiszacy, ściągnięci na kwaterko-pionierkę (Marek Gajdziński, Andrzej Karwan, Robert Borzęcki, Jurek i Adam Wójtowiczowie, Lech Najbauer), ale za to przyjechał Wojtek Talacha i ogólnie atmosfera nie jest tak zła, jak pogoda. Zwłaszcza, że za dwa dni ma przestać padać...

Latający Reporter z obozu 16 WDH

Lech Najbauer
zdjęcia: Wojtek Talacha