Pierwsza prawdziwa letnia wyprawa patrolu wędrowników "Włóczykije" odbyła się latem 2014 roku, trwała od 1 do 16 lipca. Spędziliśmy ten czas w północnych Włoszech. Wyregulujcie radioodbiorniki, bo pojawią się międzynarodowe wątki kryminalne, obejmujące Polaków, Amerykanów, Włochów i Cyganów!

DO PADWY, czyli w ilu stopach można dostać się do Włoch

Po wielu zawirowaniach związanych z planami obozowymi, ostatecznie postanowiliśmy ruszyć w trasę autostopowo-pieszą, prosto do Włoch. Zainspirowała nas wyprawa wędrowników ze szczepu 44, odbyta przez nich w 2013 roku - naszym celem stała się Wenecja Euganejska - prowincja znajdująca się niegdyś w całości pod kontrolą Republiki Weneckiej. Zebraliśmy się więc w cztery osoby (Dyzma, Kędzior, Kisiel i Korni) rano na placu Narutowicza - skąd pojechaliśmy tramwajem i autobusem do Janek, na katowicką wylotówkę. Tam dołączył do nas Wojtek, który miał bliżej z Pruszkowa. Jeszcze tylko fotka, rozdzielenie jedzenia (Wojtek na przykład zabrał 40 zupek chińskich) i możemy zaczynać łapanie stopa! Podzieliliśmy się na ekipy - Dyzma, Kisiel i Wojtek jechali razem, Korni i Kędzior w drugiej ekipie.

Nasza trzyosobowa ekipa złapała stopa jako pierwsza. Podjechaliśmy więc do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie niestety wysiedliśmy w dość słabym miejscu, nie było żadnej zatoczki. Na szczęście były światła, więc samochody nie pędziły tak szybko - i mogliśmy zacząć łapać stopa. W pewnej chwili dobiegły nas okrzyki z jednego z pojazdów jadących w przeciwną stronę - krzyczącym okazał się Wisz, nasz dobry znajomy z Zakopanego. Odmachaliśmy więc, informując chłopaków dokąd jedziemy. Gdy Wisz już pojechał dalej, odczekaliśmy swoje i wreszcie jeden z samochodów się zatrzymał. Wysiadło z niego dwóch młodych chłopaków, którzy, jak się okazało, jechali prosto do Padwy! Oszołomieni niespodziewanym szczęściem, z Wojtkiem i Kisielem załadowaliśmy plecaki do bagażnika i nie mogąc nadal uwierzyć, wsiedliśmy do samochodu.

Nasi kierowcy, jak się okazało, jechali do Padwy w celach służbowych - na rozmowy biznesowe. Trzeba Wam wiedzieć, że Padwa jest jednym z najbardziej uprzemysłowionych miast we Włoszech. Na tyle uprzemysłowionym, że nasi podwożący nie mieli w planach odwiedzić w historycznej części miasta. Podróż przez Czechy (po drodze wielki korek, wielcy żołnierze w Austerlitz i śliczne autostopowiczki w Mikulovie), Austrię (wspaniałe góry i postój z rozciąganiem oraz niesamowitym widokiem) minęła nam dość szybko i wreszcie wjechaliśmy do Włoch.

Gdy dotarliśmy do Padwy, było już ciemno (właściwie tuż przed północą). – pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi przed ich hotelem i ruszyliśmy na piechotę, szukając miejsca na rozbicie namiotu. Warto zaznaczyć, że wylądowaliśmy w strefie przemysłowej, dość daleko od właściwego miasta. Idąc przez ulice, spotykaliśmy ludzi, których można nocą spotkać w mieście. W końcu znaleźliśmy parking, osłonięty krzakami – i tam przy murze rozbiliśmy namiot, położyliśmy się i szybko zasnęliśmy.

Rano skontaktowaliśmy się z chłopakami, którzy nocowali jeszcze w Austrii i postanowiliśmy przejść się do centrum, aby znaleźć nocleg. Po drodze zjedliśmy śniadanie nad urokliwym kanałkiem. Gdy doszliśmy do centrum, pierwsze kroki skierowaliśmy do McDonaldsa, aby złapać wifi. Niestety, włoskie wifi okazało się być nieco oszukane i musieliśmy odwiedzić jeszcze pobliski dworzec kolejowy – zdobywając przy okazji mapy Padwy w informacji turystycznej. Potem odwiedziliśmy miejsce, gdzie spali chłopaki z 44 – jednak albo nie trafiliśmy dobrze, albo zrezygnowali z przyjmowania harcerzy – musieliśmy więc poszukać sami.

Po zbadaniu jeszcze jednego kościoła,Ola podpowiedziała nam przez telefon, żeby spróbować w bazylice św. Antoniego Padewskiego – tam ponoć pracują polscy księża. Dyzma został więc jako wartownik z plecakami, na małym placyku nieopodal jednej z bram miejskich – było tu wifi i cień, czegóż chcieć więcej? Ekipa poszukiwawcza wyruszyła do bazyliki, a do Dyzmy odezwali się Korni i Kędzior – z wspaniałą wieścią, że są już w Padwie i zmierzają w naszą stronę.

Po dłuższej chwili Wojtek i Kisiel wrócili z wyprawy do bazyliki – spotkali przed nią księdza, który akurat z kimś rozmawiał. Kiedy spróbowali go zapytać o nocleg, rozmówczyni księdza przedstawiła się jako skautka i zaproponowała nocleg w izbie skautowej! Wszystko układało się świetnie - chwilę później spotkaliśmy Korniego i Kędziora, którzy opowiedzieli nam historię swojej podróży, o tym jak zboczyli z trasy i utknęli gdzieś w Austrii. Spotkali też miłą panią, która podrzuciła ich spory kawałek drogi (zabierając ich wprost z autostrady, czym naraziła się Karabinierom), która zaprosiła nas wszystkich do siebie, jak już odwiedzimy Weronę.

Nadal obładowani plecakami zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy ugotować sobie obiad. Ta wędrówka zaprowadziła nas w pobliże padewskich fortyfikacji (na oko z XVI-XVII wieku), gdzie znaleźliśmy porośnięty trawą bastion. Na środku tego bastionu rozłożyliśmy nasz majdan, wyciągnęliśmy palniki i zaczęliśmy gotować – oczywiście spaghetti po bolońsku. Nieoczekiwanymi towarzyszami naszego posiłku okazały się być szczury – wybiegające z wnętrza murku u szczytu bastionu. Było ich coraz więcej, były też odważne – podchodziły naprawdę blisko. W końcu musieliśmy się przenieść trochę dalej, bo w ich obecności odczuwaliśmy lekki dyskomfort.

Po zjedzeniu obiadu (i arbuza na deser) z przyjemnie wypchanymi brzuchami wróciliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy się ze skautką, która miała nas zaprowadzić do izby. Doszliśmy tam dość prędko, po drodze dowiadując się sporo o włoskich skautach. Jak się okazuje, we Włoszech jest całkiem sporo organizacji (w dużej mierze lokalnych, na przykład na Sardynii), z których liczą się dwie – taka współpracująca z Kościołem i taka nie współpracująca. Nas gospodarze rzecz jasna z Kościołem mieli do czynienia, zaś nasza nowa znajoma przewodziła Wilczkom – czyli po prostu zuchom (miała zdaje się ksywkę Baloo).

Wieczorem wyszliśmy do miasta, licząc że uda się jeszcze coś zwiedzić. Niestety, wszystkie miejsca były pozamykane (łącznie z kościołami), pozostało nam więc spacerowanie po okolicy. Tak trafiliśmy na duży targ owocowo-warzywny, na którym od tej pory regularnie zaopatrywaliśmy się w melony. Potem zaś wróciliśmy do naszej izby i zasnęliśmy.

Następnego dnia rano wstaliśmy i po śniadaniu wyprawiliśmy się na zwiedzanie. Starówka w Padwie jest spora, ale niejednolita – wynika to między innymi z wojennych zniszczeń. Można znaleźć całkiem sporo modernistycznych budowli z okresu rządów Duce. Padwa jest też bardzo polskim miastem. Na tutejszym Uniwersytecie studiowało tu tak wielu wielkich Polaków, że na ich ślady można natknąć się wszędzie. Wystarczy wspomnieć nazwiska Mikołaja Kopernika, Jana Kochanowskiego, Jana Zamoyskiego, Pawła Włodkowica, Marcina Kromera, Jeremiego Wiśniowieckiego i wielu, wielu innych.

Zwiedziliśmy też oczywiście bazylikę św. Antoniego z Padwy, w której, co warte zaznaczenia, odbywa się Msza Święta po polsku. Świątynia wspaniała, robi duże wrażenie – ciekawym doświadczeniem był też odkrycie dwóch wewnętrznych, porośniętych zielenią dziedzińców. Otoczone cienistymi arkadami pozwalały odetchnąć od słońca i miejskiego powietrza. W kościele można też zobaczyć mnóstwo polskich napisów – pamiątek po naszych rodakach, studentach. Przed samą bazyliką stoi zaś konny posąg Gattamelaty – kondotiera (najemnika) służącego Wenecji, który zasłużył się bardzo jako mecenas sztuki.

Znaleźliśmy bardzo ładny park w owalnym kształcie, na środku bardzo dużego placu – okazał się to być słynny Prato della Valle. Było tam naprawdę ładnie (zieleń na środku, otoczona kanałem, który można pokonać jednym z czterech mostów), a ilość ludzi świadczyła o tym, że Włosi również doceniają jego walory. Co ciekawe, wśród niemal stu rzeźb otaczających plac znajdują się posągi jeszcze dwóch absolwentów Uniwersytetu Padewskiego – dwóch polskich królów, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego. Odpoczęliśmy tam trochę, ale trzeba było się zbierać… Gdy wróciliśmy ze zwiedzania, w izbie zastaliśmy więcej włoskich skautek – zrobiliśmy sobie więc z nimi pamiątkowe zdjęcie i pożegnaliśmy – rano mieliśmy tylko zostawić klucze w odpowiednim miejscu i wyjść. Pierwsze włoskie miasto za nami, czas ruszać w dalszą drogę!

VICENZA, czyli gościnny don Lorenzo, włoskie lody i prysznic w umywalce

Następnego dnia rano zostawiliśmy klucze, zamknęliśmy harcówkę i ruszyliśmy w stronę drogi wyjazdowej – dziękując skautkom smsem, w odpowiedzi odbierając życzenia powodzenia. Maszerowaliśmy tak i maszerowaliśmy, ale gdy doszliśmy na miejsce okazało się ono nie być najlepsze. Nie dość, że nie było za bardzo jak łapać stopa, to jeszcze ruch był naprawdę mizerny. Po analizie mapy postanowiliśmy więc cofnąć się i stanąć przy innej wylotówce. Gdy doszliśmy na miejsce, ono również okazało się nie być najlepsze – ale czuliśmy, że korzystniej nie będzie. Staliśmy tam i siedzieliśmy bardzo długo… W końcu jeden z kierowców zlitował się i podrzucił nas wszystkich dalej, na dużo lepsze miejsce – stamtąd po kolei wszyscy złapaliśmy okazje.

Dyzma, Kisiel i Wojtek dojechali do zjazdu na Vicenzę pierwsi – ale do samego miasta było jeszcze ładnych parę kilometrów. Podwiózł więc nas dostawca, który opowiadał głównie o piłce nożnej i Playstation – Polska kojarzyła mu się głównie z Robertem Lewandowskim. Gdy w końcu dotarliśmy do Vicenzy, wysiedliśmy nieopodal kościoła (niezbyt pięknego zresztą), więc Wojtek i Kisiel od razu skoczyli zapytać o możliwość noclegu. W międzyczasie okazało się, że Korni i Kędzior dojechali do samego centrum Vicenzy. Ponieważ ksiądz proboszcz wyraził zgodę, wrzuciliśmy szybko rzeczy do pomieszczenia, które okazało się być izbą skautową (na ścianie wisiał lord Baden-Powell), i wyszliśmy im na spotkanie.

Don Lorenzo, który był naszym gospodarzem, okazał się być bardzo, ale to bardzo miłym człowiekiem. Po angielsku co prawda mówił niezbyt dobrze (zapomniał, za to próbował mówić z nami po francusku), więc dopóki nie wrócił młodszy z księży, gestykulacja była kluczowa w konwersacji. Udostępnił nam łazienki, umyliśmy się w umywalkach i poszliśmy na popołudniowo-wieczorny spacer po mieście. Tego dnia zjedliśmy jeszcze kolację na trawniku w ślicznym parku (prawdziwie włoską kolację z włoskimi specjałami – oliwkami, szynką parmeńską) i wróciliśmy na plebanię. Główną część zwiedzania zostawiliśmy na dzień następny.

Przerwiemy na chwilę, aby wtrącić parę słów o tym, jak się we Włoszech żywiliśmy. Staraliśmy się oczywiście kupować jak najtańsze jedzenie – spędzić dwa tygodnie w tym kraju za 500,00 złotych nie jest łatwo. Włoskie pieczywo nie jest zbyt smaczne – przynajmniej to, które jedliśmy. Najczęściej były to bułki, które będąc bardzo suche z wierzchu kruszyły się, zaś okruszki były dosłownie wszędzie. Ich wnętrze natomiast strasznie zalepiało usta – sprawiały wrażenie bardzo sztucznych. Bardzo tęskniliśmy za polskim pieczywem… Do pieczywa najczęściej kupowaliśmy salami albo szynkę – nie pierwszego gatunku, ale całkiem smaczną. Hitem były owoce – arbuzy i melony, które staraliśmy się jeść codziennie. Głównym napojem była woda – w tak gorącym kraju cudowne jest to, że ujęcia wody są praktycznie wszędzie – i jest to woda pitna! Ale dość wtrętu, wróćmy do relacji.

Vicenza jest dziś jednym z najbogatszych włoskich miast – choć mniejszym niż na przykład Padwa. Znana jest przede wszystkim z dzieł słynnego renesansowego architekta, Andrea Palladio. Jak cały rejon, który obejmowała nasza wyprawa, Vicenza również znalazła się na długi czas pod panowaniem Republiki Weneckiej, czego śladem jest kolumna z lwem św. Marka na głównym placu. Warto odwiedzić to leżące trochę na uboczu miasteczko, bo pomimo całkiem sporych rozmiarów (jak na Włochy) jest ciche i przyjemne.

Po pobudce i typowych porannych czynnościach znów znaleźliśmy się na starówce. Odwiedziliśmy Piazza dei Signori, gdzie znajduje się Basilica Palladiana – zjedliśmy też tam wspaniałe włoskie lody, drogie, ale bardzo hojnie nakładane. Potem wspięliśmy się do górującego nad miastem sanktuarium Madonny z Monte Berico – po schodach zbudowanych specjalnie dla pielgrzymów, osłoniętych dachem. Na górze odwiedziliśmy świątynię i podziwialiśmy panoramę miasta – rozłożone w dolinie między dwoma pasmami wzgórz wyglądało bardzo ładnie. W Vicenzie znajduje się też jeden z najstarszych teatrów średniowiecznych w Europie – tam siedliśmy na ławeczce wśród rzeźb i wypisaliśmy pocztówki do najbliższych.

Wieczorem, gdy wróciliśmy do Don Lorenza, zaprosił nas na mecz. Siedliśmy więc u księży w mieszkaniu i wspólnie obejrzeliśmy zmagania piłkarskie – później zaś zostaliśmy poczęstowani lodami. Musieliśmy bardzo chwalić włoskie lody, ponieważ nasi gospodarze okazali się być w tym zakresie włoskimi patriotami – choć zdaniem większości z nas dobre polskie lody wcale nie są gorsze. Tak dobiegał końca nasz pobyt w tym ślicznym mieście, dużo bardziej kameralnym od Padwy.

WĘDRÓWKA, czyli winnice, słońce, winnice, słońce…

Rano, po pożegnaniu z księżmi, wyszliśmy z Vicenzy kierując się na zachód, w stronę Werony. Czekało nas jakieś 50 kilometrów marszu, w palącym słońcu (to ważna informacja). Byliśmy jednak pełni zapału. Pierwszym przystankiem na naszej drodze było Montecchio Maggiore – w którym znajdują się dwa zamki, tradycyjnie nazywane zamkami Romea i Julii. Doszliśmy tam z wywieszonymi językami, co było jakąś zapowiedzią przyszłych kłopotów. W ostatniej chwili dopadliśmy sklepu, który właścicielka właśnie zamykała przed sjestą – przekonaliśmy ją, by pozwoliła nam kupić melona… Mimo, że nie był to najlepszy melon jedzony przez nas we Włoszech, smakował nam najbardziej – zimny, po długim marszu, studzący nasze rozpalone głowy. Pani ni w ząb nie rozumiała po angielsku – podobnie jak barmanka w pobliskiej knajpce. Z tą drugą, śliczną Azjatką, również udało się jednak dogadać – i zostawiwszy u niej plecaki, bez zbędnego obciążenia mogliśmy wspiąć się do obu kaszteli.

Zamki Romea i Julii są przedzielone doliną – znajdują się jednak bardzo blisko siebie. Zamek Romea jest znacznie lepiej zachowany, co mogliśmy dostrzec już z zewnątrz. Fortece te są częścią miejscowej legendy, na której podobno opierał się Szekspir pisząc swoją najsłynniejszą tragedię. Zwróćcie uwagę, że słowo Montecchio to nazwisko rodziny Montekich.

Gdy doszliśmy do zamku Romea, okazało się, że jest zamknięty – wyciągnęliśmy się więc na trawniku i czekaliśmy na otwarcie. Ponieważ jednak czas uciekał, postanowiliśmy podejść i obejrzeć zamek z zewnątrz – wówczas pracujący tam ogrodnik (czy też stróż) wpuścił nas za darmo, abyśmy mogli zamek obejrzeć. Co ciekawe, w środku znajdowała się między innymi widownia oraz scena teatralna – z balkonem w wieży obok. Z ulotek dowiedzieliśmy się, że często odbywają się tu przedstawienia. Po wdrapaniu się na wieżę odkryliśmy nie tylko niesamowity widok (daleko było widać także Monte Berico), ale i przyjemne podmuchy wiatru, dające nam dużą ulgę. Po zejściu na dół podziękowaliśmy stróżowi i przeszliśmy do drugiego zamku, który jednak był zamknięty na cztery spusty. Usatysfakcjonowani zeszliśmy na dół, zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej.

Maszerowaliśmy dalej w ukropie według wskazań GPSu. W pewnym momencie wymogło to na nas postój, podczas którego Dyzma musiał podejść do przodu i sprawdzić, czy dalej jest przejście – droga urywała się nagle, po czym znów zaczynała (na mapach Google znaleźć możemy dokładnie to samo – prawdopodobnie wynika to z faktu, iż w tym miejscu droga przechodzi przez prywatną posiadłość). Traf chciał, że postój ów odbył się przy wielkiej willi, do której w międzyczasie wjeżdżało Ferrari – siedzący po murkiem podróżni, wcinający kanapki z pasztetem, musieli wzbudzić ciekawość właściciela. My musieliśmy iść dalej – po jakimś trafiliśmy w końcu na most przez rzeczkę, czy też kanał – do dziś nie jesteśmy pewni. Zgrzani, marzyliśmy o kąpieli. Dyzma pierwszy zsunął się więc po ostrym brzegu, porośniętym ciernistymi zaroślami, i wszedł do wody. Była czysta, zaś koryto dość szerokie, ale niezbyt głębokie – trzeba usiąść, by porządnie się opłukać.  Ach, zimna woda – cóż to była za rozkosz!

Kolejna przygoda spotkała nas w miasteczku Zermegheddo – gdy wkraczaliśmy tam z pustymi butelkami, pukając do domów, aby poprosić o wodę, spotkaliśmy sporą grupkę ludzi. Oczywiście zwróciliśmy się do nich z prośbą o napełnienie butelek, na co natychmiast się zgodzili. Zawołali jednak też jeszcze kogoś – tym kimś okazała się Polka, żona Włocha – matka dzieci, które przed chwilą były na imprezie urodzinowej. Porozmawialiśmy z nią chwilę, podała nam nawet swój numer telefonu, gdybyśmy potrzebowali pomocy. Gdy pożegnała się nami, gospodarze owej imprezy urodzinowej zaprosili nas do swojego ogrodu na kawałek tortu. Opieraliśmy się trochę dla zasady, ale szybko skapitulowaliśmy.

Na miejscu dostaliśmy nie tylko tort, ale i mięso z grilla. Nie rozmawiało się łatwo, bo gospodarze niezbyt znali angielski, posiłkowali się więc pomocą syna. Podziękowawszy za miły posiłek, zaproponowaliśmy sprzątanie, ale oczywiście nas za to zrugano. Byliśmy też świadkami ciekawej sceny, gdy chłopcy z jednej strony zagadali rodziców, a z drugiej strony mały trzynastolatek (mniej więcej) zgarnął ze stołu butelkę piwa, z której potem wspólnie chyłkiem popijali, puszczając do nas oko. Potem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, zapisaliśmy adres do wysłania pocztówki – i ruszyliśmy dalej.

Po kolejnych kilometrach (nawet zaczęliśmy śpiewać – w końcu zrobiło się nieco chłodniej i przyjemniej) marszu między winnicami, znaleźliśmy małą odnogę drogi, osłoniętą niskimi drzewami, gdzie rozbiliśmy namioty. Następnego dnia chcieliśmy już dotrzeć do Werony.

Marsz przez winnice jest naprawdę męczący. Zajmują one ogromne obszary, cienia nie dają żadnego. Przy 40 stopniach w cieniu idzie się dość ciężko – wystarczy powiedzieć, że nasze tempo potrafiło spaść do 1-2 kilometrów na godzinę… Gdy już dotarliśmy do jakiegoś cienia, padaliśmy na ziemię i leżeliśmy bez ruchu, wypijając całe zapasy wody i błogosławiąc liczne ujęcia tego cudownego napoju… Dziś może przesypialibyśmy dzień i szli w nocy – nauczeni tym doświadczeniem.

Ale iść trzeba było… Po pobudce dotarliśmy do Monteforte d’Alpone, a po pokonaniu wzniesień wkroczyliśmy do Soave. Choć nie zatrzymaliśmy się tam na długo, gorąco polecamy to malutkie miasteczko – góruje nad nim wspaniały zamek, zaś samo miasto jest otoczone wczesnośredniowiecznymi murami obronnymi.  Mimo żaru lejącego się z nieba, nie odmówiliśmy sobie spaceru. W Soave zjedliśmy też drugie śniadanie – po dwie chińskie zupki oraz trochę świeżego mleka z automatu. Piesza wędrówka, mimo swojej uciążliwości, jest bardzo ważna, jeśli chcecie zobaczyć kawałek świata. Jeżdżenie autostradą od miasta  do miasta nie pozwala poznać całości kraju – polecamy więc gorąco (oj, gorąco…).

WERONA, czyli kryminał, pościgi i dobre jedzenie

Dalszy marsz nie obfitował już w tyle atrakcji – w końcu zaczęliśmy się zbliżać do Werony. Gdy doszliśmy do pierwszego przystanku autobusowego, szczęśliwi siedliśmy na ziemi i czekaliśmy na pojazd, który miał nas zabrać do centrum. W międzyczasie Korni skontaktował się ze swoją znajomą z podróży – Mary. Jak się okazało, mieszkała ona pod Weroną, ale po drugiej stronie. Po wjeździe do Werony musieliśmy więc zacząć szukać autobusu, który dowiózłby nas właśnie tam. Nie było to wcale takie proste, trochę się nabiegaliśmy. Oczywiście autobus nie dowiózł nas do końca (było już za późno), ale na pewno bliżej. Ostatni kawałek przemaszerowaliśmy. I w czasie właśnie tego marszu zatrzymał się przy nas motor, na którego tylnym siedzeniu siedziała uśmiechnięta, machająca do nas kobieta. Tak poznaliśmy Mary, dzięki której przeżyliśmy w Weronie sporo przygód.

Gdy doszliśmy do jej domu, okazał się być piękną kamienną willą. Musicie wyobrazić sobie typowo włoski budynek, otoczony rozległym ogrodem – w którym do tego biegają kury – i zobaczycie to co my. Mary wskazała nam pokój, w którym mieliśmy spać (na łóżkach!) a także łazienkę i pralkę – bardzo potrzebowaliśmy tych dwóch ostatnich. Po dwóch dniach marszu w upalnym słońcu docenialiśmy też chłód bijący od kamiennej podłogi – kiedyś takie materiały budowlane zastępowały ludziom klimatyzację. Zresztą nasza wędrówka spotkała się z dużo większym podziwem, niż był jej należny – co wprawiało nas w lekkie zakłopotanie. Nieco później Mary przedstawiła nam swoją córkę, Sarę oraz jej chłopaka, a na kolację wszyscy wspólnie zjedliśmy prawdziwą włoską pizzę – oczywiście w ogrodzie. Konwersację najlepiej podtrzymywał Korni – który spędził nieco czasu w Stanach, więc czuł się dość swobodnie.

Mary, jak nam opowiedziała, uczy w amerykańskiej szkole w Vicenzie – zamierzała się zresztą tam przeprowadzić, bo Sara wyjeżdża na studia do Stanów Zjednoczonych (mężem Mary i tatą Sary oraz jej braci, służących w amerykańskim wojsku, był Amerykanin). Trafiliśmy więc na okres przeprowadzki. Podczas kolacji ustaliliśmy plany na następny dzień – ponieważ do Werony było dość daleko, nasza gospodyni zaoferowała nam pożyczenie rowerów. Bardzo się ucieszyliśmy, choć wszyscy nas przestrzegli, że w Weronie kradzieże rowerów są na porządku dziennym.

Następnego dnia rano zostaliśmy poczęstowani fantastycznym śniadaniem, złożonym z wielu przysmaków włoskich i amerykańskich – m.in. amerykańskich naleśników, zaś potem zaczęliśmy się szykować do wyprawy rowerowej. Choć w garażu znaleźliśmy wiele rowerów, ciężko było wyłuskać pięć w stanie umożliwiającym jazdę. Ostatecznie wyszło nieźle, choć Wojtek jechał na rowerku przeznaczonym chyba dla najwyżej dwunastolatka.

Gdy dotarliśmy do Werony, przypięliśmy rowery (mieliśmy tylko dwa zapięcia) przed kościołem św. Anastazji, po czym ruszyliśmy na rynek zacząć dzień od melona (a jakże!). Nabyliśmy tam dwa piękne okazy i zjedliśmy je, oblizując palce umazane w lepkim i słodkim soku.  Po czym postanowiliśmy wrócić do kościoła św. Anastazji, zwiedzić go i ruszyć dalej.

No i tu zaczyna się robić nieciekawie – gdy dotarliśmy z powrotem na plac, okazało się że dwa z naszych rowerów zniknęły! Nie było nas zaledwie kilkanaście minut! Byliśmy na zmianę zrozpaczeni i wściekli. Nie dość, że udzielono nam gościny, to jeszcze powierzono w zaufaniu rowery – a my teraz mieliśmy to zaufanie zawieść… Coś trzeba było zrobić. Postanowiliśmy podzielić się na dwie grupy – Kędzior, Kisiel i Wojtek zostali na placu, gdzie mieli wypytać okolicznych sprzedawców, czy nic nie widzieli, a Dyzma i Korni poszli na policję, porozmawiać z włoskimi Carabinieri.

Carabinieri oczywiście nie mówili zbyt dobrze po angielsku, w końcu jednak udało się z nimi dogadać i dali nam do wypełnienia zgłoszenie popełnienia przestępstwa. Rozszyfrowanie formularza zajęło nam chwilę, a w międzyczasie odezwała się ta część ekipy, która została przy pl. Św. Anastazji. Jak wytłumaczyli nam przez telefon, na placu pojawił się jakiś Cygan, prowadzący jeden z dwóch ukradzionych rowerów! Oczywiście chłopaki go przycisnęli i zabrali rower, próbowali się także dowiedzieć skąd go wziął. On się oczywiście wypierał (aby przetłumaczyć jego twierdzenia, musieli zaciągnąć go do jakiejś restauracji, gdzie ktoś mówił po angielsku), po czym zaprowadził ich w jakiś zaułek, gdzie podobno rower znalazł – nie chciał też czekać na Karabinierów.

Szybko postanowiliśmy działać – Korni został na komisariacie, gdzie miał utrzymywać kontakt z żandarmami, a Dyzma ruszył w tamtą stronę. Kisiel podjął się śledzenia Cygana, zaś Kędzior i Wojtek nadal trzymali wartę na placu. Cały czas utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny (co zaowocowało ogromnymi rachunkami już po powrocie do Polski).

Wysłany przez Karabinierów patrol przejechał obok chłopaków kilka razy, ale się nie zatrzymał – Cygan zresztą był już bardzo daleko. Kisiel próbował się do niego zbliżyć, ale pewnym momencie ścigany wtopił się w większą grupę smagłych rodaków. Trudno jest się znaleźć w obcym mieście, korzystając tylko z telefonów komórkowych, toteż zanim Dyzma odnalazł właściwy most, miejsce akcji znalazło się po drugiej stronie rzeki. Z daleka spostrzegł Kisiela, który obserwował Cygana stojącego po drugiej stronie ulicy. Natychmiast przekazaliśmy Korniemu adres, aby mógł skierować w to miejsce Karabinierów. Tymczasem podeszliśmy do Cygana i zaczęliśmy go ponownie wypytywać. Oczywiście nie mówił po angielsku prawie wcale, rozmowa prowadzona była głównie za pomocą gestów. Naszą intencją było jednak przede wszystkim utrzymanie go w miejscu do czasu przyjazdu żandarmów.

Cygan wypierał się jak tylko mógł. Dał nam nawet swój numer telefonu, żebyśmy mogli go znaleźć (adresu nie chciał podać, bo mieszka w Caritasie, jest bezdomny). W międzyczasie przyjechał patrol policji – porozmawiali z Cyganem, choć nie chciało im się nawet wysiadać. Ochrzanili go, a potem powiedzieli nam, że jeśli coś zauważą, to się do nas odezwą. Wyraźnie chcieli nas spławić, bo nie mieli do nas żadnego kontaktu, a o wygląd roweru też jakoś szczególnie nie pytali. W końcu odjechali, a my zostaliśmy z pustymi rękami…

Siedliśmy więc sobie na trawie, zastanawiając się co zrobić. Nie spuszczaliśmy nadal z oka Cygana i jego ekipy, ponieważ był naszym jedynym tropem. W końcu chyba zrozumiał, że się nas nie pozbędzie, więc podszedł do nas sam i zaproponował, że pokaże nam parkingi rowerowe w okolicy, „może się znajdzie”. Poszliśmy więc za nim i odwiedziliśmy ze cztery parkingi (w Padwie było ich całkiem sporo), aż w końcu dotarliśmy do placu z Areną. Ponieważ byliśmy już dość zrezygnowani, a czas nas gonił, skontaktowaliśmy się z resztą i umówiliśmy na placu św. Anastazji.

Ponieważ jednak pod Areną był jeszcze jeden parking, podeszliśmy za Cyganem, żeby go sprawdzić. I oczywiście, tam znaleźliśmy brakujący rower! Był nieprzypięty, schowany wśród wielu innych. Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że ma przebitą dętkę – prawdopodobnie to uchroniło  go od kradzieży. Nasz nowy przyjaciel grał zaskoczonego, uścisnął nam ręce i powtarzał cały czas „a nie mówiłem!”. Mieliśmy go już dość, i skierowaliśmy się na miejsce spotkania z resztą, aby zrobić im niespodziankę. Ostatecznie odzyskaliśmy więc wszystkie rowery – ale było już tak późno, że zdecydowaliśmy się wrócić do miejsca noclegi. Dwóch z nas wracało autobusem, z racji przebitej dętki. W drodze powrotnej dopadła nas jeszcze ulewa, którą przeczekaliśmy pod sklepem.

Gdy wróciliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi do domu Mary, postanowiliśmy zrobić obiad. Przyrządziliśmy sobie kombinowane danie, prawdziwie harcerskie, składające się ze wszystkiego co mieliśmy w plecakach – trafiła tam kukurydza, sosy w torebkach, mięso i wiele innych. Jedliśmy to z ryżem – wtedy przyszedł Flavio i ujrzawszy jedzenie zapytał, czy może się poczęstować „cuccina polacca”. Trochę się zaniepokoiliśmy, bo nasze dzieło nie miało zbyt wiele wspólnego z jakąkolwiek kuchnią, ale oczywiście zaoferowaliśmy mu porcję – gdy spróbował, mina mu trochę zrzedła, a potem dołożył sobie samego ryżu.

Gdy wróciła Mary, opowiedzieliśmy całą historię – trzeba przyznać, że zrobiła wrażenie, mogliśmy więc chodzić w nimbie chwały. Poprosiliśmy o pozwolenie na jeszcze dwa noclegi – chcieliśmy bowiem zwiedzić Weronę choć trochę. Nasza gospodyni zgodziła się bez problemu, po czym zapytała, czy ktoś z nas ma prawo jazdy. Tak, brawo, zgadliście – zaproponowała nam użyczenie samochodu! Nie mogliśmy uwierzyć w tak fantastyczną propozycję, a jednak!

Następnego dnia rano podjechaliśmy z Mary do warsztatu, skąd odbierała swój drugi samochód, ten, którym mieliśmy jechać. Wsiedliśmy tam wszyscy, po czym ruszyliśmy do Werony – pełni zapału (ale też odrobiny obawy, czy samochód nie zginie).

Zaparkowaliśmy nieopodal centrum i zaczęliśmy zwiedzanie. Postanowiliśmy nabyć za solidną cenę 18 euro VeronaCard – dzięki której mogliśmy odwiedzić naprawdę wiele miejsc. Werona jest bardzo pięknym miastem, choć strasznie zatłoczonym. Jako pierwszy zwiedziliśmy doskonale zachowany zamek Castelvecchio z pięknym muzeum, oglądaliśmy panoramę Werony ze średniowiecznej Torre Dei Lamberti (ma 84 metry wysokości). Obejrzeliśmy też kościoły, św. Anastazji, św. Zenona, katedrę w Weronie – która może zrobić niesamowite wrażenie, jest złożona bowiem z kilku kościołów. Wielbiciele średniowiecznej sztuki i architektury mają w Weronie czego szukać. Siedzieliśmy też na trybunach rzymskiej Areny na Piazza Bra – czuliśmy się jak w Koloseum. Z pozycji obowiązkowych odwiedziliśmy oczywiście Dom Julii – i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie na słynnym balkonie. Nie zapomnieliśmy też dotknąć biustu posągu Julii – wszyscy będziemy mieli szczęście w miłości! Ostatnim punktem na naszej liście był Teatr Rzymski – niezbyt efektowne, ale na pewno ciekawe muzeum archeologiczne.

Sama Werona ma historię typową dla odwiedzanych przez nas miast – rzymska przeszłość, niezależność miasta w średniowieczu, okresowa dominacja nad okolicą, później już tylko panowanie weneckie (tak, w Weronie też stoi kolumna z lwem św. Marka, jest to chyba najdalej na zachód wysunięte miasto Terrafermy – zaplecza lądowego Wenecji), austriackie, francuskie – i wreszcie włoskie. Oczywiście jeśli chcielibyście więcej wiedzieć o Weronie, zapewne zapytacie wujka Google – jeśli interesuje Was jednak nasze subiektywne odczucie, polecamy Weronę jako wspaniale zachowane miasto z zabytkami z wielu epok, szczególnie średniowiecznymi.

Po powrocie zostaliśmy zaproszeni na obiad przyrządzony przez Flavio, który okazał się być prawdziwym Włochem, jeśli chodzi o umiłowanie dobrego jedzenia (tym bardziej było nam wstyd za wczorajsze danie). Jedliśmy wiele pysznych rzeczy, między innymi cukinię z przydomowego ogródka, Kędziorowi zaś najbardziej zasmakowały kawałki solonego melona. Wieczorem obejrzeliśmy wspólnie mecz – mimo lekkich problemów z odbiorem, a także zawarliśmy znajomość z Sarą na Facebooku. I tak kończył się pobyt w Weronie… Zapytani o dalsze plany, opowiedzieliśmy o jeziorze Garda – wówczas Flavio zaproponował, że nas podrzuci do Costermano. Trzeba powiedzieć, że ta wspaniała grupa ludzi znakomicie wzbogaciła nasz pobyt w Weronie.

MONTE BALDO, czyli góry, pragnienie, Szkoci i całkiem sporo Niemców

Rano niektórzy z nas wstali nieco wcześniej, aby pożegnać się z Mary i Sarą (które jechały do Vicenzy) – potem zaczęliśmy pakowanie, sprzątanie i poranną toaletę. Zjedliśmy też przyszykowane dla nas na górze śniadanie (po raz kolejny super słodkie amerykańskie płatki) – i oczywiście grzecznie pozmywaliśmy. Tymczasem jednak Flavio pojawił się znikąd i zaczął nas delikatnie poganiać. Załadowaliśmy się więc do samochodu – miejsce z przodu było jedno, dla Dyzmy – reszta siedziała na pace. Przez podróż Dyzma dowiedział się paru ciekawych rzeczy o firmie Flavia (która produkuje jakieś małe elementy do czegośtam) – ekipa z paki za to dowiedziała się, jak ważne jest świeże powietrze.

Gdy wysiedliśmy z samochodu w Costermano, naszym oczom ukazał się przepiękny widok – jezioro Garda (lago di Garda) błyszczało w słońcu, sprawiało wrażenie krystalicznie czystego. Po pożegnaniu się z Flavio i zrobieniu zdjęcia w drogowym lustrze, zeszliśmy ze wzgórza pomiędzy małe domki miasteczka Garda, gdzie otoczyły nas strumienie turystów. Postanowiliśmy  odejść dalej, aby położyć się na plaży z dala od tego całego zgiełku. Plan nie miał szans powodzenia, ale maszerując bulwarem doszliśmy w końcu do miejsca, gdzie było miejsce, żeby rozłożyć się na kamienistej plaży. Musicie wiedzieć, że nad jeziorem Garda, szczególnie bardziej na północ, górują niesamowicie wysokie urwiste brzegi. W połączeniu z płaską jak stół taflą jeziora (pełną żaglówek, motorówek i pływaków) dawało to niemal bajkowe wrażenie. Rozłożyliśmy karimaty, przebraliśmy się w kąpielówki i chłonęliśmy słońce, co jakiś czas zanurzając się w zimnej, czyściutkiej wodzie. Dyzma skoczył do sklepu po zakupy, wrócił oczywiście z melonami – byliśmy w raju, jeśli nie liczyć mnóstwa Włochów dookoła. Denerwujący też nieco byli czarni sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych oraz Azjaci oferujący masaże.

W pewnym momencie zaobserwowaliśmy na jeziorem burzę – nie dotarła ona do nas, mieliśmy słońce, ale ciemne chmury nad jeziorem i błyskawice utworzyły wspaniały spektakl. Strach przed deszcze zmobilizował nas do wymarszu – zebraliśmy więc rzeczy, zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy w góry (zatrzymując się jeszcze w Gardzie na lodach), w stronę Albisano. Wspinaczka asfaltową szosą była dość męcząca, szczególnie w słońcu (ale po drodze, wspinając się coraz wyżej mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki), w końcu jednak wspięliśmy się na górę, dotarliśmy do małej mieściny San Zeno di Montagna. Tutaj postanowiliśmy kupić mapę turystyczną i zatrzymać się na obiad. Znaleźliśmy miejsce obok parkingu dla autokarów, gdzie niedaleko było ujęcie wody, a nawet toalety. Rozpoczęliśmy gotowanie makaronu (chyba to był makaron, ale dziś już ciężko powiedzieć), gdy na parking zajechał autokar i wysypali się z niego… Szkoci w kiltach! Naszą uwagę od razu zwróciły też urocze Szkotki, ubrane nieco inaczej. Gdy skończyliśmy obiad, zaczęliśmy się zastanawiać, czemu mają tak długą przerwę w tej małej mieścince. Kędzior z Wojtkiem poszli zapytać, a gdy wrócili, oznajmili że w San Zeno odbędzie się dziś koncert na dudach i werblach!

Decyzję podjęliśmy momentalnie – zostajemy na koncercie, a co za tym idzie nocujemy gdzieś w okolicy. Zeszliśmy pod kościół w San Zeno – tam, na drodze którą niedawno szliśmy ustawiono krzesła (warto podkreślić, że była to główna droga, prowadząca dalej w dół, ale kto by się we Włoszech tym przejmował), zaś orkiestra stanęła na małym placyku – za plecami mieli barierkę, a za barierką kilkudziesięciometrową przepaść. Gdy ujrzeliśmy, jak wspaniale wyglądają szkoccy artyści, postanowiliśmy szybko przebrać się w nasze mundury. Tymczasem na krzesełkach zebrało się trochę osób, Włochów, ale też Niemców, którzy ponoć szczególnie upodobali sobie okolicę na wypoczynek. Jeden z nich wypytał Dyzmę dokładnie o plakietkę 16stki, na której widnieje Sulima – orzeł przypominający nieco herb Niemiec – zmarkotniał nieco, usłyszawszy historię o Grunwaldzie i klęsce Krzyżaków. Ale wróćmy do Szkotów – dali świetny koncert, zaś urocze dziewczęta, jak się okazało, prezentowały szkockie tańce. Co więcej, Kędzior, Korni i Wojtek zostali przez nie poproszeni do tańca! Po zakończeniu koncertu zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, kupiliśmy płytę z marszami nagraną przez orkiestrę. Odnaleźliśmy też zaginionego brata Kędziora – zrobiliśmy mu zdjęcie ze Szkotem o płomiennych włosach.

Ważnym punktem programu był jeszcze mecz – wraz z całą lokalną społecznością oraz orkiestrą, udaliśmy się do chyba jedynej knajpy w mieście. Zamówiliśmy tu frytki i siedzieliśmy tuż pod telewizorem. Nie pamiętamy dziś, co to był za mecz – w każdym razie był dość nudny i kiedy zaczęła się dogrywka, zebraliśmy się i poszliśmy szukać miejsca na nocleg. Znaleźliśmy je ponad miasteczkiem, tuż obok ścieżki prowadzącej w górę, za drzewkami owocowymi. Szybko rozłożyliśmy namioty i poszliśmy spać, bardzo zadowoleni z kolejnego dnia.

Rano, gdy wygrzebaliśmy się z namiotów, naszym oczom ukazał się prześliczny widok. Kościół w San Zeno, za nim jezioro i góry, wszystko skąpane w blasku słońca – było naprawdę pięknie! Zwinęliśmy namioty, okryte rosą, i zjedliśmy śniadanie – po czym ruszyliśmy dalej.

Gdy zeszliśmy z szosy, rozpoczęła się właściwa część naszej wspinaczki. Trzeba Wam wiedzieć, że Włosi chyba w ogóle nie chodzą po górach. Na masyw Monte Baldo prowadzi twarda droga, którą można wjechać samochodem. Jedyni turyści, jakich spotykaliśmy, byli Niemcami – najczęściej na rowerach. Na szlaku więc było dość pusto. Nasz szyk się mocno rozciągnął. Po drodze trafiliśmy na drzewka z czereśniami (dwa razy), pod którymi spędziliśmy sporo czasu.

Powoli niestety kończyła nam się woda, zbadaliśmy więc niedalekie zabudowania, ale okazały się zamknięte na cztery spusty. Jakby nieszczęść było mało, zaczęło padać – schroniliśmy się więc pod drzewami i próbowaliśmy ugotować ryż – swoją drogą, przez naszą niecierpliwość zmarnowaliśmy jedną porcję – rozlała się po zboczu… Zjedliśmy co tam mieliśmy, po czym postanowiliśmy ruszyć dalej. Przestało padać, ale chmury odsłaniały błękitne niebo rzadko i tylko na kilka sekund. Większym zmartwieniem był jednak kierunek dalszej drogi. Tak. Zgubiliśmy się. Musieliśmy wypuścić zwiadowców w kilka miejsc, w końcu jednak udało się odnaleźć właściwą drogę – niedaleko akurat prowadzony był wyręb. Z polany, na której się znaleźliśmy, widać już było cel naszej wędrówki – należało więc wspinać się dalej!

Po wdrapaniu się na górę, naszym oczom ukazała się dolinka pomiędzy dwoma graniami. Wyglądała uroczo – tu i ówdzie można było zauważyć oczko wodne na kształt tatrzańskich stawów, cała dolina porośnięta była soczystą zieloną trawą (z czego korzystały krowy, puszczone samopas). Gdy zeszliśmy w dół, przestało wiać – poczuliśmy się naprawdę niesamowicie. Widzieliśmy też zabudowania fortu Naole – tam też się skierowaliśmy. Pierwszy budynek (prawdopodobnie gospodarczy) wykorzystywany był jako tymczasowa obora – świadczyły o tym otwarte drzwi, nieco bałaganu oraz wodopój. W tym wodopoju mogliśmy wreszcie uzupełnić nasze butelki czystą, zimną wodą. Szczęśliwi, podeszliśmy dalej – stanęliśmy przed zabudowaniami fortu Naole (Bochetta di Naole).

Fort ów budowany był w latach 1905 – 1913, jako część Twierdzy Werona. Podczas I Wojny Światowej obsadzony był przez wojska włoskie, wraz z silną artylerią – na wypadek przełamania przez wojska cesarsko-królewskie frontu alpejskiego. Ogień z fortu pokrywał dolinę Ferrara-Spiazzi – na szczęście nie było takiej potrzeby, ponieważ Austriacy utkwili nad Soczą. Dziś w forcie umieszczone są liczne anteny nadawcze, zdecydowanie dominując nad jego bryłą.

Zasiedliśmy niedaleko na trawniku, tuż przy niskim murku z kamieni, oddzielającym nas od przepaści. Tuż nad nami z dużą prędkością przelatywały chmury, zza których co jakiś czas wyglądało słońce. Przez powstałe tak przerwy w mlecznej masie mogliśmy dostrzec dolinę Adygi – wyglądała naprawdę przepięknie. Ujrzeliśmy też zjawisko zwane Widmem Brockenu – nasz cień na chmurach. Taternicy mawiają, że kto je ujrzy – umrze w górach. Ponoć ujrzenie widma po raz trzeci odczynia ów urok – jednak do tej pory żaden z nas nie zobaczył go ponownie.

Po sesji fotograficznej i posiłku minęliśmy fort, po czym zaczęliśmy schodzić w dół. Machaliśmy turystom, którzy zmierzali wyżej – odczuliśmy wówczas tęsknotę za górami – kolejne szczyty wyglądały bardzo kusząco, ale nie mieliśmy czasu… W którymś momencie drogę zagrodził nam płot. Dosłownie parę metrów dalej był następny płot, a pomiędzy nimi krowy. Zaczęliśmy przechodzić na drugą stronę, w trakcie tej czynności zorientowaliśmy się, że to nie krowy – tylko byki, które na domiar złego zrobiły kilka kroków w naszą stronę.  To przyspieszyło nieco nasze działania, ale na szczęście bliskiego spotkania udało się uniknąć. Schodząc w dół stopniowo wychodziliśmy z warstwy chmur, mogliśmy więc podziwiać widoki. Zachwyciła nas też roślinność – piękne górskie kwiaty.

Wędrówka w dół trwała dłuższą chwilę – postanowiliśmy rozejrzeć się za miejscem na nocleg. W końcu znaleźliśmy kawałek łąki nad lokalną drogą – tu rozbiliśmy namioty (dość szybko – spodziewaliśmy się deszczu) i zrobiliśmy sobie małe co nieco. Kończyły się nam powoli nasze zapasy z Polski (choć np. jeden z makaronów Kisiel zawiózł z powrotem do domu), wyjedliśmy co mieliśmy, licząc na dzień jutrzejszy.

Rano pobudka i dalszy marsz! Schodziło się niezwykle przyjemnie – czuliśmy się niemal jak w polskich górach – a to z racji wysokich sosen i świerków. Doszliśmy wkrótce do miasteczka Ferrara di Monte Baldo, pełnego niemieckich turystów. Po wizycie w sklepie sprawdziliśmy autobusy – musielibyśmy strasznie długo czekać, więc uznaliśmy że znów spróbujemy swoich sił w autostopie.  Z rozmów z tubylcami dowiedzieliśmy się, że okoliczną atrakcją jest górski klasztor. Pokazano nam go z małego tarasu widokowego – faktycznie tam był, wtulony w skały pośrodku ściany urwiska. Bardzo żałowaliśmy, bo wyglądał ciekawie, ale nie mieliśmy czasu go odwiedzić – czas nas gonił, musieliśmy tego dnia przebyć całą drogę do Wenecji – czyli więcej niż podróżowaliśmy w tę stronę.

Korni i Kędzior złapali dość szybko, Wojtek, Kisiel i Dyzma musieli maszerować nieco dłużej. Spotkaliśmy się jednak przy wjeździe na autostradę mniej więcej w tym samym czasie. Ekipę trzyosobową wiózł wozem terenowym biznesmen, właściciel dwóch hoteli – narzekał bardzo na chłodne lato (taaak, 40 stopni w cieniu to chłodne lato…). Stanęliśmy przy wjeździe i po kilkunastu minutach zatrzymały się dwa samochody naraz! Wystartowaliśmy więc razem.

Nas, to jest Dyzmę, Kisiela i Wojtka wiozło dwóch facetów (najpewniej Amerykanów) wracających z pola golfowego. Dużo mówili, co więcej popijali piwo i palili cygara (tak, kierowca też). Bardzo też chcieli nauczyć nas czegoś o regionalnych trunkach – Amarone (nie mylić z Amaretto, bo Was tutaj wyrzucimy z samochodu!) oraz winie z Soave. Wysadzili nas w Padwie, przy bramkach na autostradę. Czekał nas jeden z dłuższych postojów – spędziliśmy tam bardzo dużo czasu w piekącym słońcu. W którymś momencie nawet zrobiliśmy sobie przerwę i zjedliśmy spaghetti. Byliśmy trochę podłamani, ale jak to w autostopie bywa, w końcu jeden z samochodów się zatrzymał. Tym razem podwoził nas mężczyzna, który opowiadał nam sporo o separatyzmie północnych Włoch – stwierdził, że ma więcej wspólnego z Hansem z Monachium niż z Giuseppe z Palermo. Warto tu wspomnieć, że wędrując przez Włochy w wielu miejscach obok flagi Włoch dostrzegaliśmy flagę regionu, Wenecji Euganejskiej, oczywiście przedstawiającą lwa św. Marka. W szczytowym okresie swojej potęgi Republika Wenecka władała wszystkimi miastami, które odwiedziliśmy podczas naszej wyprawy. Jeszcze całkiem niedawno separatyści z Ligi Północnej opanowali ratusz wenecki i zawiesili na nim flagę św. Marka, strącając flagę Włoch. Wśród takich opowieści szybko upłynął nam czas (także korki) i dotarliśmy do Mestre, gdzie byli już Kędzior i Korni.

WENECJA, czyli turyści, tłok i dużo wody

Przekazali nam wcześniej smsem radosną nowinę, że załatwili w Mestre (czyli tzw. Nowej Wenecji, przemysłowej i mieszkalnej) nocleg na plebanii, u nieco dziwnego księdza, który ponoć niezbyt chętnie nas przyjął. Poszliśmy więc w tamtą stronę i stanęliśmy przed kolejnym brzydkim kościołem. Dzwonek nie działał, ksiądz powiedział chłopakom, żeby krzyczeli jak wrócą z nami. Krzyczeliśmy, gwizdaliśmy, pukaliśmy zarówno do plebanii, jak i do kościoła… Zaczęliśmy już się martwić o plecaki Korniego i Kędziora, gdy w końcu ksiądz nam otworzył. Jeśli potraficie sobie wyobrazić, jak mógłby wyglądać zakonnik odpowiedzialny w klasztorze za spiżarnię i kuchnię, to wiecie jak wyglądał ten ksiądz – duży, tęgi, nie znoszący sprzeciwu – sypiący żarcikami i grający srogiego. Umieścił nas w jednym z pokojów, perorując cały czas po włosku, z charakterystycznym młynkiem palcem wskazującym i świstem, mającym znaczyć, że „rano ma nas już tu nie być”.

Umyliśmy się (po raz pierwszy od kąpieli w Lago di Garda, a tak naprawdę od prysznica w Weronie), po czym ksiądz zawołał nas na dół. Okazało się, że naszykował dla nas ogromny gar makaronu, serwując go z wodą i pieczywem. Po modlitwie zasiadł z nami, ale zamiast makaronu pogryzał bułkę, mówiąc kilka razy, że mamy zjeść wszystko! Opowiedział nam też, że nocowali kiedyś u niego Polacy, którzy pielgrzymowali do Rzymu. Najedliśmy się bardzo i chcieliśmy pozmywać, ale ksiądz żachnął się i powiedział, że wyczyści gar bułką. Byliśmy naprawdę poruszeni jego gościnnością, której co prawda nie można by określić mianem serdecznej – ale po prostu dobrej (oczywiście adres również zdobyliśmy, wyślemy mu pocztówkę).

Następnego dnia rano bardzo zadowoleni wstaliśmy, posprzątaliśmy jak mogliśmy najładniej, pożegnaliśmy księdza i ruszyliśmy do właściwej Wenecji. Zatrzymaliśmy się po drodze dwa razy, żeby zrobić zdjęcie jeszcze jednemu brzydkiemu kościołowi, a  także żeby zjeść śniadanie (dość obfite). Podeszliśmy na piechotę dość daleko, ale w końcu okazało się że nie przejdziemy dalej i musimy wsiąść w autobus, który przejeżdża groblę prosto do Wenecji. Mieliśmy dobre intencje, chcieliśmy kupić bilety – ale autobus był tak zapchany turystami, że nie wchodziło to w grę. Z okien autobusu wkrótce ujrzeliśmy Najjaśniejszą, Serenissima, niegdysiejszą Królową Mórz.

Pierwszą rzeczą, która ukazuje się wjeżdżającym do Wenecji samochodem, jest nowoczesny terminal promowy. Zazwyczaj (tak było i tym razem) stoją tam ogromne wycieczkowce. Po wyjściu zaś z autobusu tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest tłum. Tłum, gwar i my przeciskający się w stronę placu Św. Marka z wielkimi plecakami. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, zasiedliśmy z boku w cieniu – Kędzior i Wojtek przebrali się w mundury, by ruszyć do klasztoru na wyspie Św. Heleny. Poprzedniego lata spał tam Korba, z ekipą wędrowników ze środowiska 44. Podczas gdy chłopaki poszli zbadać sytuację, my we trzech siedzieliśmy na placu. Korni, jako prawdziwy miejski aktywista, nie mógł znieść widoku turystów karmiących tabuny gołębi (które, jak wiadomo, bardzo niszczą miasto) – więc podjął krucjatę przeciwko tym ptakom. Dyzma i Kisiel raczej spali. Wówczas  powrócił nasz zwiad ze szczęsną wieścią – okazało się, że spotkali w klasztorze naszą rodaczkę (adres do pocztówki!), która tam pracuje (co lato przyjeżdża do Włoch).

Dzięki jej wpływom, zgodzono się na nasz nocleg za drobną opłatą w wysokości 10 albo 5 euro, dziś ciężko sobie przypomnieć. Jak na Wenecję – to za darmo! Poszliśmy więc tam wszyscy (przez zalany plac św. Marka) – i oto znaleźliśmy w Wenecji miejsce, które jest ciche, zielone i spokojne, gdzie nawet mieszkają jacyś ludzie. Naprawdę – jeśli będziecie w Wenecji, odwiedźcie tamte rejony. Sam klasztor też jest piękny i spokojny – choć kościół jest częściowo wykorzystywany jako magazyn, przechodziliśmy tamtędy pod prysznic. Nasza gospodyni wyjaśniła nam, że we Włoszech wszystkie kościoły należą do państwa – które owszem, daje pieniądze na renowację tych, które są atrakcją turystyczną, ale na równie zabytkowe i wartościowe, mniejsze obiekty nie ma środków.

Po prysznicu ruszyliśmy na zwiedzanie jak prawdziwi turyści – w sandałkach, okularach. Tego dnia zdążyliśmy obejrzeć kilka kościołów, wystawę dawnych instrumentów muzycznych (była za darmo, w eks-kościele). Pospacerowaliśmy też po uliczkach, Kędzior jako bywalec opowiedział nam różne rzeczy, znaleźliśmy sklep. Kupiliśmy też pocztówki oraz pamiątki z wyprawy – kolczyki ze szkła z Murano. W drodze powrotnej zaskoczyła nas wielka burza, której część przeczekaliśmy w bramie, tuż przy nabrzeżu, do którego cumował wielki, luksusowy jacht.  Potem uznaliśmy jednak, że nie ma co czekać i pobiegliśmy z powrotem do klasztoru, mokrzy, ale szczęśliwi. Zjedliśmy kolację z naszą gospodynią – panią Heleną, po czym poszliśmy spać. Główna część zwiedzania miała się odbyć dnia następnego, w niedzielę. Czuliśmy zarówno smutek, jak i ulgę z tego powodu, że nasza wyprawa miała się ku końcowi. Wszyscy byliśmy już myślami trochę w domu i nie mogliśmy się doczekać powrotu. To miał być nasz przedostatni nocleg we Włoszech.

Rano nasza nieoceniona gospodyni poczęstowała nas mlekiem (Polacy muszą się napić mleka na śniadanie) – posileni w ten sposób mogliśmy zacząć zwiedzanie. Pierwszym przystankiem była katedra św. Marka – weszliśmy tam na Mszę Świętą, więc potem nie wykupywaliśmy już biletu na drugą część. Katedra wenecka jest niewątpliwie imponująca – jest jednak zbudowana w znacznej części z kradzionych dzieł sztuki i złota. Jeśli pamięta się, jak Wenecjanie rabowali Bizancjum, wspaniałość weneckich zabytków onieśmiela znacznie mniej. Nie będziemy bardzo dużo pisać o weneckich zabytkach, bo są to rzeczy znane – odwiedziliśmy jeszcze Pałac Dożów (Kędzior był bardzo zadowolony, bo pomimo kilku wizyt w Wenecji nigdy tam nie był), a także mniejsze muzea (Muzeum Correr, Muzeum Archeologiczne) po drugiej stronie placu Św. Marka.

Zrobiliśmy sobie zdjęcia w obowiązkowych punktach i chwilę jeszcze popodziwialiśmy panoramę sąsiednich wysp. Wenecja robi duże wrażenie, ale z uwagi na straszne tłumy i strasznie wysokie ceny nie warto spędzać tam więcej niż jeden dzień. Z tego też względu w Wenecji niemal nikt nie mieszka, wszyscy młodzi Włosi wyprowadzają się do Mestre. Co ciekawe, sklep w którym robiliśmy zakupy w Wenecji to jedyny sklep podczas całej podróży, jaki znaleźliśmy otwarty w niedzielę! Oto, jakie cuda może zdziałać turystyka.

Wymaszerowaliśmy z Wenecji z ulgą – w autobusie do Mestre rozmawialiśmy o podróży do domu. Tymczasem czekał nas jeszcze mecz! W nowej Wenecji znaleźliśmy w okolicach wylotówki małą pizzerię – gdzie był wyświetlany finał mistrzostw – Argentyna kontra Niemcy. Poczuliśmy się jak bogacze – w końcu wracaliśmy już do domu, a zostało nam sporo Euro – zamówiliśmy więc dla każdego pizzę i obejrzeliśmy mecz (choć co chwila zasłaniano nam telewizor). Tak jak większość z nas przewidywała, mecz wygrali Niemcy (ku niezadowoleniu Włochów). W międzyczasie Kisiel z Dyzmą zrobili zwiad w kierunku autostrady i znaleźli stację benzynową, na której mieliśmy próbować złapać stopa do domu.

PODRÓŻ POWROTNA, czyli potwierdzenie zasady, że szczęścia nie dostajemy za darmo

Nieopodal, w małym parczku rozłożyliśmy się na noc. Część spała w namiocie, część odpuściła sobie rozkładanie i kimnęła się na ziemi, pod gołym niebem. Ekipy tym razem miały się trochę zmienić – Wojtek z Kędziorem mieli wracać razem (obaj się spieszyli, uznaliśmy że we dwójkę będzie im łatwiej), a Dyzma, Korni i Kisiel w trójkę. Po pobudce stanęliśmy na tej stacji. I jak się okazało, był to błąd. Spędziliśmy tam masę czasu, prawie cały dzień. Kędzior i Wojtek w końcu złapali stopa – i pojechali, odprowadzani naszym zazdrosnym spojrzenie (jak się okazało, niesłusznie). Pozostała trójka nie mogła nic złapać – postanowiliśmy więc zmienić miejsce. Podeszliśmy do innej, dalszej wylotówki, stanęliśmy w pół legalnym miejscu.

Ponieważ tu też nie mogliśmy nic złapać, po chwili przekroczyliśmy trasę i stanęliśmy już wręcz na wjeździe na autostradę. Tu wreszcie los się do nas uśmiechnął (po wielu godzinach, zaczęliśmy łapać o 6 rano, teraz było mocno po południu) i młody chłopak podrzucił nas parę kilometrów dalej, na stację (stacja nadal była w Mestre). Tu znów czekaliśmy bardzo długo (głodni, a pieniądze się skończyły), aż w końcu zlitował się nad nami polski kierowca TIRa. Na początku zresztą nam odmówił, potem chciał zabrać dwie osoby – ostatecznie podrzucił nas kilkadziesiąt kilometrów, aż do miejsca gdzie musiał przenocować. Kazał też rano dać znać, czy jeszcze jesteśmy – jednego z nas mógłby zabrać do Polski. Łapaliśmy jeszcze przez jakiś czas (negocjując z m.in. z jednymi Polakami, którzy zdecydowanie odmówili, a także z takimi którzy bardzo chcieli pomóc, ale nie mieli miejsca), ale zrobiło się ciemno – postanowiliśmy więc spać na zmianę.

Los się do nas uśmiechnął na warcie Dyzmy – udało mu się dogadać z Austriakiem wracającym z koncertu rockowego do Villach. O pierwszej w nocy zebraliśmy się więc w parę minut i szczęśliwi znaleźliśmy w Austrii! Oczywiście na kolejnej stacji benzynowej – padliśmy jak kłody na trawnik i spaliśmy do rana. Z brzaskiem zorientowaliśmy się, że nad stacją znajdują się wysokie szczyty – robiło to duże wrażenie, ale byliśmy zbyt zmęczeni, żeby długo się zachwycać.

Co więcej, na tej niewielkiej stacji mieliśmy konkurencję! Stał tam jakiś cygan (Rom), z gatunku tych „eleganckich”. Jednak podczas gdy my pytaliśmy każdego o możliwość podwózki, on czaił się i krążył, paląc papierosa za papierosem. Cóż, może jemu się nie spieszyło. My tymczasem dogadaliśmy się z jednym Włochem, że zabierze albo nas trzech, albo jednego ze wszystkimi bagażami. Na szczęście okazało się, że żartował i zabrał nas wszystkich. Sam był kiedyś skautem, bardzo ciekawie się z nim rozmawiało o polityce i włoskiej historii, a nawet o Polsce – bo jak się okazało, Polskę dość często odwiedzał w interesach. Przewiózł nas z Villach w okolice Grazu, na wielki parking z restauracjami i stacją benzynową. Tam spotkaliśmy polskich autostopowiczów jadących do Włoch – którzy jednak więcej odpoczywali niż łapali stopa. Nam się znów udało – wziął nas Austriak jadący do Wiednia.

Na marginesie warto wspomnieć, że Kędzior i Wojtek od poprzedniego dnia byli w okolicy Wiednia – i mieli ogromny problem, porównywalny do naszego z pierwszego dnia podróży. Ów Austriak wysadził nas przed miastem – i poczęstował tradycyjną tyrolską kiełbasą i chlebem, co przyjęliśmy z wielką wdzięcznością. Pełni nadziei i pozytywnej energii próbowaliśmy dalej – spotkaliśmy Polaków pracujących w Austrii (ekipę remontową), którzy bardzo chcieli nas obdarować pieniędzmi – oczywiście odmówiliśmy, ale oni rzucili nam pieniądze i pojechali.

Dyzma wypatrzył jednak polską rejestrację w przeładowanym bagażami wozie terenowym. Bez nadziei zapytał kierowcę, czy mógłby nas zabrać do Polski – okazało się, że jak najbardziej! Nasz dobroczyńca zrobił miejsce w samochodzie, przewieszając między innymi fraki – później wyjawił nam, że zawodowo tańczy tango. Jechał do Częstochowy – normalnie zabrałby nas do Warszawy, jak twierdził – ale niestety jego mama zachorowała i musi ją odwiedzić. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Niestety, Kędziorowi i Wojtkowi nie szło tak dobrze…

Po zakupach na pierwszej stacji i kilku telefonach (trzeba było skorzystać z polskiej sieci) dotarliśmy do Częstochowy. Przeszliśmy się kawałek do McDonald’sa, gdzie zjedliśmy małą przekąskę, po czym stanęliśmy przy trasie. Szczęśliwie niedługo później zatrzymała się ciężarówka – kierowca podwiózł nas do Raszyna. Nie chciało nam się czekać na nocny w Raszynie, podeszliśmy więc dalej na piechotę – aż w końcu mogliśmy wsiąść w autobus, jadący Grójecką. Radość z powrotu do domu mąciła jedynie  troska o chłopaków – jak się później okazało, dojechali niemal pod samą Warszawę, skąd zabrała ich mama Wojtka. Z Warszawy startowaliśmy o 6:00 rano 1 lipca, dotarliśmy do niej z powrotem około 4:00 rano 16 lipca.

Tak skończyła się nasza wielka wyprawa – obfitująca w niesamowite przygody, wyzwania, spotkania ze wspaniałymi ludźmi.  Na pewno na każdym z nas odcisnęła swoje piętno i pamiętać ją będziemy długo. Dzięki za dotrwanie do końca – jeśli aż tyle przeczytałeś, to może także Ty powinieneś spróbować? Do zobaczenia na szlaku!

Dyzma Zawadzki