25-26 listopada 2021 r.
Spotkaliśmy się w czwartek, 25 listopada, o 22:16 w Hali Głównej na Dworcu Centralnym. Chwilę potem zeszliśmy na trzeci peron i omówiliśmy detoks (niekorzystanie z telefonów przez cały wyjazd- przyp. red.) oraz kilka innych małych zasad wypadu ZZ-tu. Ani się obejrzeliśmy, i już przyjechał pociąg. Pobiegliśmy do niego, zakładając na siebie plecaki. Miałem takiego pecha, że mój plecak postanowił się zepsuć… Jedno ramię się rozerwało. Szybko podniosłem plecak i wskoczyliśmy do pociągu. Po kilku chwilach, zorientowaliśmy się, że… to nie nasz pociąg! Czym prędzej wróciliśmy na peron i spokojnie czekaliśmy na właściwy pociąg- długo to nie trwało, przyjechał do nas po jakichś pięciu minutach. Załadowaliśmy się do niego i ruszyliśmy. W przedziale siedziałem z Beniem, Szymonem,Tadkiem i Mikołajem. Gadaliśmy o starym ZZ-cie, o Grunwaldzie sprzed kilku lat, starych i nowych zastępach, o tym co nas czeka na wyjeździe. Po paru godzinach rozmowy, zdecydowaliśmy, że pójdziemy spać.
Kiedy się obudziłem, wjeżdżaliśmy do Krakowa. Była wtedy godzina 3:30, busik do Piwnicznej Zdrój mieliśmy około 4:14. Wyszliśmy z pociągu i poszliśmy na przystanek. Bus był fajny, ale nie miał klimatyzacji. W drodze siedziałem z Szymonem, z którym jeszcze niedawno byliśmy w zastępie “Jelenie”. We dwójkę postanowiliśmy się razem przespać przed drogą.
Przeszkadzała nam jedna niefajna rzecz. Ktoś za nami, jadł- na pewno przepyszne- orzeszki o smaku cebuli. Pyszne i pachnące, szczególnie w busiku bez klimy. Po prostu SUPER. W końcu udało nam się jednak zasnąć. Obudził nas głos Jędrzeja:
„Chłopaki, szybko wysiadamy, to już tu”!
Jak wybiegliśmy z busa, kadra oznajmiła nam, że teraz trzeba zrobić kilka fotek. Potem, ruszyliśmy w kilkugodzinną trasę. Naszym celem było schronisko tuż pod szczytem Turbacza. Pierwszy postój na śniadanie był po dwóch godzinach drogi. Znaleźliśmy idealne miejsce na posiłek, mieliśmy przepiękny widok na krówki. Po pożywnym śniadaniu ruszyliśmy dalej. W drodze głównie rzucaliśmy się śnieżkami, opowiadaliśmy nieśmieszne żarty, a niektórzy śmiali się z kadry (nie odważyliby się- przyp. red.). Nareszcie, po wielu kilometrach doszliśmy na szczyt. Z plecakami, po, w gruncie rzeczy, nieprzespanej nocy, podejście na Turbacz było naprawdę ciężkie. Zmęczenie odpłaciliśmy sobie kilkoma kawałkami czekolady (wierzcie mi, w górach smakuje ona jeszcze 100 razy lepiej niż normalnie) i łykiem energetyka. Porobiliśmy zdjęcia, stety- niestety, tylko sobie, bo była nieznośna mgła, która zasłaniała wszystko dookoła. Niedługo później, byliśmy już w schronisku. Rozpakowaliśmy i umyliśmy się. Było nam zimno i po podejściu na szczyt, zupełnie nie nadawaliśmy się do towarzyskiego życia.
Po kontakcie z wodą przyszedł czas na obiad, który nie był może najlepszy, ale wiadomo- lepszy rydz, niż nic.
Po obiedzie poszliśmy do pokoju, gdzie dzieliliśmy się wrażeniami z trasy. W pewnym momencie przyszedł mój idol, Pan Benio, który zarządził, że zagramy w "Mafię". Fabuła była bardzo ciekawa, a rozgrywka jeszcze lepsza. Tak się w nią wkręciliśmy, że trwała prawie trzy godziny! Po świetnej grze, wyszliśmy na śnieg, co uwieczniliśmy kilkoma zdjęciami. Chcieliśmy już wracać do środka, gdy zobaczyliśmy, że jacyś ludzie korzystali z miejsca ogniskowego i właśnie od niego odchodzą. Kiedy więc sobie poszli, utrzymaliśmy ogień i zrobiliśmy przepyszne grzanki.
Było -10°C, dokoła- śnieżyca. Siedzieliśmy w altanie, robiliśmy sobie jedzonko na ogniu, piliśmy wspaniałą, gorącą herbatkę i gadaliśmy o różnorakich rzeczach. Świetna atmosfera, tych wrażeń nie da się opisać. Można to było przeżyć tylko tam, wtedy i w tym towarzystwie.
Po skończonej kolacji poszliśmy myć zęby. Potem przebraliśmy się w piżamy i poszliśmy spać. Szybko bym zasnął, gdyby reszta nie postanowiła śpiewać albo robić głupie żarty. No cóż, ciężko powstrzymać dobre poczucie humoru po takim dniu.
wyw. Marcin Mądrzak "Jastrzębie"