W dniach 29-30 marca 2003r., w Drużynie został rozpoczęty sezon rowerowy. Pierwsza wycieczka rowerowa, w ramach przygotowań do obozu rowerowego, już za nami.

Wycieczka rozpoczęła się o godzinie 8.00. Spotkaliśmy się na placu Narutowicza, pod pomnikiem. Ja dotarłem ostatni i czekały na mnie cztery osoby: Krzysiek Pasternak, Piotr Bogdanow, Paweł Huras i Patryk Kaźmierczak. Ruszyliśmy po krótkim przeglądzie naszych rowerów.

Nie mieliśmy specjalnych problemów z wyjazdem z Warszawy. Jechaliśmy spokojnie i bez przeszkód. Na osiedlu Górczewska pozwoliliśmy sobie zrobić krótki postój na picie, a potem ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Starych Babic i zatrzymaliśmy się, by sprawdzić gdzie należy odbić. Pomogli nam w tym tubylcy.

Problemy zaczęły się na dość piaszczystej drodze przez Puszczę Kampinoską do Leszna. OPONY GRZĘZŁY W PIACHU, a my razem z nimi. Ja wiozłem w plecaku zapas soków do picia, a na bagażniku 4 litry pepsi, które kusiły nas przez całą drogę. Nie chciałem ich wyjmować, bo były za solidnie przymocowane, tak aby nie spadły w czasie pokonywania ciężkiego terenu. Po drodze napotykaliśmy kałuże i w jednym przypadku musieliśmy przenosić rowery, gdyż nie dało się przejechać. Przez całą drogę Patrykowi, który kupił sobie dzień wcześniej nowy rower w hipermarkecie, odpadał pedał...

Następnie zrobiliśmy krótki postój, w czasie którego zjedliśmy kanapki i napoiliśmy się sokiem. Potem napotkaliśmy most z wdzięcznym napisem "zakaz przejazdu i przejścia", ale stawiliśmy temu czoła i udało się nam przemknąć niezauważenie. I znów postój, tym razem na górce, pod którą wjechać było nie lada wyczynem, nawet bez bagażu. Potem szło jak po maśle - wyczerpani i zmęczeni długą podróżą dotarliśmy do Leszna.

Chłopcy poszli kupić prowiant na dalszą drogę i następny dzień, a ja z Krzyśkiem spotkaliśmy Jurusia w jego windstarze, a następnie Lesława – w niczym. Wzięliśmy od niego klucze i ruszyliśmy na Julinek. Gdy tam dotarliśmy, rozpakowaliśmy się ździebko i zaczęliśmy gadać. Obliczyliśmy, że podróż zajęła nam 5 godzin!!!

Krzychu i ja po jakimś czasie zastawiliśmy towarzystwo i uderzyliśmy jeszcze raz na Leszno, tym razem, by odwiedzić żonę Lesława - Alicję. Po krótkiej rozmowie poszliśmy do sklepu po „gorące kubki" i wróciliśmy do obozowiska. Pod wieczór dołączył do nas Maurycy. Właśnie graliśmy w piłkę, gdy w pewnym momencie ktoś zaproponował, aby pobawić się w ogromnym otworze wykopanym na zbiorniki z szambem. Pomysł był dobry (żeby nie powiedzieć smaczny), ale zastanawialiśmy się jak się stamtąd wydostać jak już wszyscy wejdziemy, bo dół był naprawdę głęboki (około 3,5 – 4 metrów). Ale podczas trenowania (już w dole) wyjść w stylu matrixa, czyli skakania po ścianach, doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę nie jest to takie trudne

Gdy przyjechał Lesław, Krzysiek poprosił go, aby dał mu poprowadzić auto. Lesław pozwolił mu, ale mnie przy okazji też, wiec czym prędzej wsiadłem do limuzyny i zrobiłem małą rundkę. Gorzej było z Krzyśkiem: bo jazda do przodu nie przysporzyła mu kłopotu, ale cofanie... no właśnie..., cofanie nieomal skończyłoby się na drzewie.

Wieczorem oglądaliśmy niezwykle nudny mecz Polska-Węgry, a po meczu przyjechali goście, kierownik schroniska i kilku frajerów... w dresach. Z obawy o rowery uruchomiłem swój dotykowy alarm przy moich pojeździe i poszliśmy spać.

Rano, około godz. 7.00, wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień, ale co to za dzień bez ciekawych przeżyć. A właśnie Patryk zapomniał o alarmie przy rowerze i zaczęło wyć! Zerwałem się z łóżka, podobnie jak kierownik, i pobiegłem go wyłączyć, podobnie jak kierownik (!), tyle że on myślał, że ktoś włączył alarm w budynku i był zaskoczony gdy zobaczył, że to mnie ten alarm jest włączony. Ja spokojnie wyłączyłem swój i uśmiechnąłem się, mówiąc „Przepraszam".

Krzysiek musiał wyjechać wcześniej, więc opuścił nas około 11.30. My natomiast skupiliśmy się na dokręceniu rowerów i wyregulowania hamulców, a potem opuściliśmy schronisko w Julinku. Wracaliśmy drogą asfaltową, ale mało ruchliwą. Po kilkunastu metrach od wyruszenia zaczęliśmy narzekać na ból tylniej części ciała, nawet Maurycy który, nie miał przyjemności z nami jechać do Julinka poprzedniego dnia. Powrót przewidziany był na 15.00 i tak właśnie wróciliśmy.

ćw. Mikołaj Nowakowski