Relacja z XXI Zlotu UNDHR w Łodzi 28-30 maja 2004 r.

O 17:30 przyszedłem na zbiórkę będąc święcie przekonany o tym, że na XXI Zlot UNDHR jedzie co najmniej pół Drużyny. Przeliczyłem się, a pod pomnikiem Narutowicza czekał Kuba Kurek i Piotrek Piątkowski. Chwilę później dołączyli Konrad Winiarski i Krzysiek Pasternak. Poczekaliśmy jeszcze chwilę, bo "może ktoś się zjawi", ale nikt nie przyszedł. Pojechaliśmy na Dworzec Zachodni i kupiliśmy bilety. W momencie, w którym pani w kasie wydawała mi resztę z banknotu dwudziestozłotowego o numerze... (zapomniałem!) - zjawił się Burak. Było nas więc już sześciu.

 

 

 

 

Kuba Kurek i kilku innych poszło sprawdzić z którego peronu odjeżdża nasz pociąg, po czym wrócili ogłaszając, że odjeżdżamy z III. O godzinie 18:15 na peron podjechał pociąg ..... Podmiejski!!!! Stwierdziliśmy, że to jednak nie nasz pociąg do Łodzi, a po powtórnym sprawdzeniu peronu okazało się, że są dwa oddzielne rozkłady dla pociągów dalekobieżnych i podmiejskich|... Nasz pociąg odjeżdżał z peronu VI, a nie z III. Przenieśliśmy się więc na sąsiedni peron i czekaliśmy na kolejny pociąg, który szczęśliwie zjawił się o 19:05.

 

 

 

 

Wsiedliśmy. Pociąg ruszył i z każdą chwilą zbliżaliśmy się do miejsca zlotu. Gdy już dojechaliśmy na stację Łódź-Widzew ściemniło się i zaczęło dobrze padać. Po wyjściu z dworca uznaliśmy, że doskonałym środkiem transportu będą dwie napotkane pod stacją taksówki. Po krótkich targach wsiedliśmy. Dotarliśmy pod wskazany adres w ciągu kwadransa. Adres się zgadzał. Była to szkoła. Weszliśmy do budynku i stanęliśmy w hallu, w którym panowała cisza. Rzecz niespotykana w szkołach, w których nocują harcerze! Przypadek zrządził, że napotkaliśmy kucharkę, która poinformowała nas, że harcerze rozbili namioty na szkolnym boisku. Z niemałym zdziwieniem (żeby nie powiedzieć przerażeniem, biorąc pod uwagę warunki pogodowe) opuściliśmy szkołę i udaliśmy się na boisko. Tam zostaliśmy gorąco przywitani przez organizatorów. Zostawiliśmy więc swoje rzeczy w przydzielonym nam namiocie i poszliśmy do pobliskiego kościoła, gdzie podzielono nas rozparcelowując między różne zespoły złożone z gospodarzy (Łódzka Piętnastka) i nielicznych gości (z Krakowa i Poznania). Zespoły konkurowały ze sobą w kilku dyscyplinach.

Tymczasem ja od 03:00 do 03:30 miałem wartę. O dziwo, przestało padać i było nawet dość ciepło. Po odstaniu swojego, poszedłem spać.

 

 

 

 

Rano, gdy cała ekipa jadła śniadanie, przyjechał Lech i zaczął witać się ze wszystkimi oprócz nas, Szesnastki! Co za afront! Wybaczyliśmy mu to jednak, jak na Zawiszaków przystało.

Około 9:00 miał miejsce apel rozpoczynający zlot. Zaraz po apelu rozpoczęła się gra (najpierw było dzielenie na czteroosobowe składy, odprawa, a potem wymarsz; podział na grupy poszedł dość sprawnie, ale odprawa była długa, więc wyruszyliśmy dopiero po trzech kwadransach wystartowaliśmy.

Pierwszą przeszkodą, na którą została wysłana moja grupa, była historia. Nie przesadzając, około dwóch godzin trwał wykład o historii harcerstwa w Polsce w wykonaniu druha Broniewskiego z Łódzkiej Piętnastki. Kiedy w końcu opuściliśmy podziemia kościoła, w których zlokalizowano przeszkodę, poszliśmy na kolejną, która był rowerowy tor przeszkód. Po zaliczeniu trudnego przejazdu przez delegatów naszej grupy, udaliśmy się przeszkodę „Śpiew", gdzie trzeba było nagrać zaśpiewaną przez siebie harcerską lub patriotyczną piosenkę. Potem były jeszcze azymuty i kilka innych drobnych przeszkód, w tym gotowanie wody.

 

 

 

 

Z gry wróciliśmy około 17:00 i niemal z marszu zjedliśmy obiad. Potem chętni udali się do pobliskiego kościoła na Mszę. Około 20:00 zaczęło się ognisko, na którym każda z ekip opowiadała o swoich przygodach na trasie gry miejskiej. Dwie godziny później zarządzono ciszę nocną, a kadra udała się na spotkanie korespondentów. Wtedy też cała impreza (i świetna ogniskowa atmosfera) zdechła. Niektórzy snuli się po placu apelowym, dopóki zaczął padać deszcz. Gdy wszelkie przejawy życia w obozie przeniosły się do namiotów, ja również poszedłem spać. Nie pamiętam nawet, czy miałem jakąś wartę, czy nie. Pamiętam tylko, że było strasznie zimno!

Rano wstałem, jak gdyby nigdy nic, i zebrałem się do robienia śniadania. Jak codziennie rano, zrobiłem sobie herbatę i wylałem ją sobie na nogi siadając do stołu (tego nie robię zbyt często). Później było już lepiej, a apel kończący zlot wypadł wprost wspaniale. Dostaliśmy na pożegnanie serwetki, które po bliższych oględzinach okazały się niewyciętymi plakietkami.

Po apelu i spakowaniu wyruszyliśmy na dworzec Łódź-Widzew, skąd wkrótce odjechaliśmy pociągiem do Warszawy. W drodze nic ciekawego się nie działo, zresztą wszyscy odsypialiśmy trudny nocy spędzonej w zimowych warunkach. Wróciłem do domu bez przygód.

Michał Kalenik