Relacja Marka Tumiłowskiego z XLIII obozu 16 WDH nad jeziorem Głębokie w 1972 roku.

Najpierw była kwaterka. Pojechaliśmy we trzech, silną grupą: Jarek Kopaczewski, Rysiek Kukuła i ja. Miejsce dziedziczyliśmy po poprzednikach, dlatego pojechaliśmy bez sprzętu. A jak, kwaterka bez sprzętu i do tego pociągiem!!! Wyjechaliśmy osobowym głuchą nocą z Wileńskiego. Jedna wielka udręka: kilkanaście osób w jednym przedziale, twarde ławki, plecaki i niekończąca się podróż. Następnego dnia wieczorem ciągle jechaliśmy, i dalibóg nie czaiłem czy to jeszcze wieczór czy już ranek.

Ale miejsce było super, super!!! Jakaś pradawna góra po Jaźwingach, kimkolwiek byli, miejsce na siedzibę wybrali extra. Zalesiony wiekowymi świerkami, ostry, ścięty stożek, otoczony z trzech stron jeziorami. Z instalacji obozowych mieliśmy do postawienia i wykopania tylko latrynę. Niewiele jak na trzech chłopa. Kuchnię troszkę podrasowałem, a reszta była OK. Robotę zaczęliśmy od gruntownego sprawdzenia dostępu do wody. Było super i pierwszy dzień upłynął nam niezwykle miło na kąpiułce. Drugiego dnia dokonaliśmy przeglądu sprzętu i do wody. Dzień był gorący, gotowaliśmy na przemian herbatę i pływaliśmy. Jarek, sam doskonały pływak, szkolił nas chlapaczy błotnych. Slipki poddawane nieustannemu procesowi moczenia, nie miały kiedy schnąć, toteż z uwagi na bezdenną leśną głuszę i brak damskiego towarzystwa, lutowaliśmy na waleta. Dzień przyjazdu uczestników zaczęliśmy od wyboru miejsca na dołek, szybkie śniadanko i do … wody. W południe, w poczuciu obowiązku dorwaliśmy się raźno do szpadli. Złapaliśmy po sztychu, idzie lekko, upał straszny, zgadnijcie gdzie pogoniliśmy. Ale obowiązek wzywał. Drugi sztych i koniec. Kamienie, glina, klepisko, jakiś upiorny, polodowcowy beton. Trud górnika i hutnika jest niczym. Następne co pamiętam, to ciemno przed oczami, a może był już wieczór, siedzę w dole po szyję, wyrzucam ostatnie łopaty, ręce otarte do krwi, pot zasechł na oczach i widzę jak powolutku jeden za drugim, plecaki wjeżdżają na górę na garbach obozowiczów.

Kiedyś była taka idea, żeby nasz maszt był najwyższy, a optymalnie, widoczny z przystanku PKSu. Tu podjęliśmy się trudu, ryzyka i co tu mówić głupoty, zainstalowania masztu na 30- 40 sto metrowym świerku pośrodku placu apelowego. Samo wciąganie masztu wzdłuż pnia drzewa, zajęło kilka godzin, i podczas kiedy inni poszli na obiad, razem z Ryśkiem i Jarkiem, utwierdzaliśmy całą konstrukcję. Po zejściu z drzewa, trzęsły nam się nogi ze zmęczenia a i siedzenia mieliśmy obrażone od niewygodnych konarów. Na flaglinkę poszedł chyba cały zapas linki do bielizny, która mimo nadzwyczajnych wysiłków wciągającego, często plątała się beznadziejnie. Nigdy nie było pewności, że flaga dojedzie do topu i zwykle trwało to tyle, że musieliśmy odśpiewać dwie zwrotki hymnu. Ale był najwyższy na zgrupowaniu. Dostałem swój zastęp. Pogoda była mazurska, czyli lało sumiennie. Stary las świerkowy tworzył mikroklimat zimny, mokry i ciemny. Namioty standardowo przeciekały i trudno było o czyste i suche ciuchy.

Pamiętam jak pewien druh-pedant z mojego zastępu, w przerwie między południową a wieczorną ulewą, miał skoczyć do kuchni przewąchać co na kolacje. Na tę okoliczność zerżnął się w czyste suchutkie odzienie, prosto z plecaczka. No i skoczył. Coś jęknęło, grzmotnęło o glebe i jakiś stłumiony krzyk szybko ucichł w oddali. Naoczni świadkowie widzieli pono jak zrobił pierwszy i zarazem ostatni krok w pozycji pionowej, śmignął na siedzeniu z góry, nadludzkim, wysiłkiem utrzymał się na torze ścieżki i osiągnął kuchnie nad jeziorem w iście olimpijskim czasie. Po mocno dłuższym czasie wrócił nasz dziarski zwiadowca, ale jakiś inny. Z obitym siedzeniem, a pancerna skorupa błota powoli schła na czyściutkim dresie. Po nadprogramowym myciu zeznał, że miał błoto także za podkoszulkiem i w majtkach.

Reaktywowano instytucję menażki.

W dosyć podejrzanych okolicznościach zniknął mój toporek, znalazł oboźny i zaraz na wieczornym apelu wlał mi menażkę wody za kołnierz. Poniżej autentyczne zdjęcie z egzekucji. 

 

Od lewej: A. Marczak (tyłem),  J. Jaszczuk, T. Gacki (egzekutor) i M. Tumiłowski (skazany za posianie toporka)

 

A może toporek Mikusia znalazł się w drzewie tuż obok głowy Szwejka?

Jest trochę nieostre, ale dla mnie bezcenne.

Zwróćcie uwagę na nasze umundurowanie. To był strój topowy szesnastki jaką pamiętam. Wyblakłe mundury, świadczące o stażu i przejściach właściciela. Naprawdę krótkie spodenki. Zdefasonowane w sposób szczególny czapki. Koniecznie za małe. Wywinięte kalosze lub trampki. Czarne skarpety, nie jakieś tam getry.

Na tym obozie przestał istnieć rów pomiędzy kadrą a uczestnikami. Pewnie powodem była zmiana warty w naszej kadrze i kontakt z innymi drużynami, gdzie stosunki panowały bardziej otwarte, równe. Szczególnie miło współpracowało się z 223, z którą prowadziliśmy wspólną kuchnię i gdzie mieliśmy kolegów i koleżanki ze szkolnych klas. To że były tam koleżanki nie generowało dla nas żadnych negatywów, same pozytywy. Dziewczyny były daleko od naszych struktur, a jednocześnie sympatycznie blisko, ze sto metrów, może i mniej w porywach.  

Wspólny apel 16WDH i 223 WDH

 Odkąd pamiętam, moją koronną konkurencją w harcerskim rzemiośle była terenka. Było to powszechnie znane i komenda chętnie mnie „wypożyczała" innym obozom do obsadzenia tej przeszkody. Jedną noc spędziłem pod drzewem na deszczu czekając na uczestników biegu, który nigdy się nie rozpoczął. A rano znalazłem na swoim śpiworze kałużę wody z nieujawnionego otworka w namiocie. Uczestniczyłem chyba we wszystkich biegach zgrupowania, poznałem całe pokolenie harcerzy z Ochoty, zarwałem kilka nocy z rzędu a jeszcze musiałem w dniach następnych dopytywać opornych na wiedzę lub zagubionych. I tak jak dla swoich nie było u mnie łatwo, ale i nikogo wartościowego nie zablokowałem. Mam nadzieję. Jeżeli jest inaczej, to Marek ma mojego maila. A i na chatkę Robinsona też się wybraliśmy. Zorganizowaliśmy sobie prowiant sklepowy, ale i pojmaną rybę upiekliśmy w glinie, czytaj w błocie. Smakowała nie za tęgo, bo kucharzyliśmy po indiańsku czyli bez soli. Splot innych okoliczności spowodował, że na kilka lat zaniechano tej czysto harcerskiej próby. A szkoda, bo to prawdziwy sprawdzian zespołowego działania.

Może ktoś pamięta rajd do Giżycka. Ja pamiętam, że szliśmy po kolejowym nasypie, po starych podkładach, ale szyn nie było, bo ruscy zabrali je po wojnie do prostowania i chyba nie udało się wyprostować, a może zapomnieli oddać ? A po podkładach idzie się kiepsko, dwa na raz to bardzo wyciągnięty kłus, jeden truchtanie w miejscu. Dziewicza okolica i zgrana paczka uczestników, wynagrodziły te niedogodności w dwójnasób.

Mnie się na tym obozie podobało. Byłem czynnym uczestnikiem życia obozowego, miałem wpływ na jego przebieg i wyniki. Wygraliśmy rywalizację zastępów. Na następny też jadę i to na kwaterkę. To jest gwóźdź życia harcerskiego.

Marek Tumiłowski
wrzesień 2005r.

Statystyka

XLIII Obóz 16 WDH 
W ramach Zgrupowania Obozów Hufca Warszawa Ochota 
Lokalizacja: okolice miejscowości Gryzy nad Jeziorem Głębokie 
Termin: 28.07-23.08.1972 rok 
Nazwa obozu: Wikingowie
Komendant: Jacek Jaszczuk 
Oboźny: Tadeusz Gacki 
Instruktor: Jarek Kopaczewski i Andrzej Marczak
Stan: Kadra + 15 harcerzy w 3-ch zastępach 

Zastępy: 
Zastęp I - zast. Rysiek Kukuła 
Zastęp II - zast. Janek Malanowski 
Zastęp III - zast. Marek Tumiłowski