Gdy myślę o dawnych latach „szczęścia i przyjaźni” – a w miarę nieubłaganego upływu czasu zdarza się to coraz częściej – to wspomnienia o Szesnastce zajmują w nich poczesne miejsce.
Nasze najprzyjemniejsze chwile spędzaliśmy właśnie w Szesnastce, na zbiórkach Drużyny i zastępu, a przede wszystkim na obozach, wśród najbliższych kolegów. Jakże dużo z zawartych wówczas przyjaźni pozostało na całe życie. Jak wielu z tych przyjaciół nie ma już wśród nas.
Szesnastka była naprawdę znakomitą drużyną, a my mieliśmy świadomość tego, co było powodem naszej radości i chłopięcej dumy. Z jakąż dumą nosiliśmy nasze harcerskie krawaty i góralskie muszelki na czapkach, po których z daleka można było poznać dziarsko maszerującą Szesnastkę.
Z obozów najbardziej utrwalił się w mojej pamięci ten w Meczyszczu w 1926 roku. Datę tę przypomniał mi Zbyszek Klarner – ja o niej zapomniałem. Leśniczówka Meczyszcze leżała na Huculszczyźnie, u podnóża Gorganów, pasma Karpat Czarnohorskich. Komendantem obozu był słynny „Zyg” – Zygmunt Wierzbowski, który niedawno objął Szesnastkę i w krótkim czasie zrobił z niej wzorową drużynę. Oboźnym był tam Tadeusz Klarner. Z ramienia Koła Przyjaciół Drużyny w Meczyszczu był mój ojciec – przewodniczący – i doktorowa Glińska, matka Sławka. Z kolegów pamiętam, że byli bracia Jurek, Janusz i Zbyszek Klarnerowie, Sławek Gliński, Maks Szretter, Włodek Hellman, Tadek Orczyński, Andrzej Ujejski, Pietrek Pawlikowski, Włodek Boerner, Witek Eichhorn.
Obóz w Meczyszczu - gimnastyka poranna
Na obozie panowała twarda dyscyplina: przewinienia, a jakież one być mogły: nieporządek na pryczy w namiocie, spóźnienia na zbiórkę – karane były zwykle w czasie wieczornego apelu wylaniem delikwentowi menażki zimnej wody za kołnierz mundurowej koszuli. Egzekucję wykonywał chyba zastępowy lub oboźny na oczach komendanta i całej Drużyny. Do fasonu należało nieokazanie żadnym odruchem ani grymasem twarzy przykrego uczucia, gdy zimna woda spływała po plecach na ziemię poprzez nogawki szortów. Jeśli było zimno – delikwent biegiem udawał się do namiotu, żeby się przebrać. Apel wieczorny, po odczytaniu rozkazu, kończył się odśpiewaniem modlitwy Wszystkie nasze dzienne sprawy i uroczystym opuszczeniem flagi.
Najmilszym wydarzeniem na obozie była dwu- czy trzydniowa wyprawa kilkuosobowej grupy (a może był to zastęp?) na najwyższe szczyty Gorganów: Sywulę (około 1800 m n.p.m.) i Łopuszynę. Dla kilkunastoletnich chłopców była to rzeczywiście wyprawa, i to naprawdę trudna. Maszerowaliśmy przez zupełne bezdroża, a jak bezludny był to teren, niech świadczy fakt, że po całym dniu pierwszym napotkanym człowiekiem był młody juhas, który za mleko chciał soli, a zapałki zamiast pieniędzy.
Pamiętam, że po paru godzinach marszu Maczek Szretter – dumny ze swoich sportowych amerykańskich butów, które okazały się niewygodne – musiał wycofać się z dalszej drogi. Jak się okazuje, nasze dzisiejsze kłopoty z butami nie są niczym nowym. Historia ta została utrwalona w obozowej piosence, śpiewanej na melodię „Umarł Mazur, umarł…”: „Wrócił Maczek, wrócił z amerykanami, gdyby dali nowe, poszedłby za nami”. Dalszego ciągu chyba nie było.
Maszerowaliśmy dalej po bezdrożach, napotykając po drodze pozostałości walk stoczonych podczas I wielkiej wojny: drogi z okrąglaków i prowizoryczne drogowskazy, widzieliśmy ziemianki i baraki, a wielu pozostawione piecyki, prycze, menażki itp., jakby ich mieszkańcy wyszli przed miesiącem, a nie przed kilku laty. Można sobie wyobrazić, jak to oddziaływało na naszą wyobraźnię.
O skali trudności tej wyprawy szczęśliwie zakończonej i tak żywo utrwalonej w pamięci jej uczestników, można przytoczyć to, że wiele, wiele lat później, bo w latach pięćdziesiątych, trafił przypadkowo do moich rąk egzemplarz jakiejś, chyba lwowskiej, gazety sportowej, w której znalazłem wzmiankę o wyprawie radzieckich sportowców na… Sywulę. Starałem się odszukać na mapie miejsca tych zdarzeń. Sywulę znalazłem, Meczyszcza – nie (czyżby pozostało tylko w mojej pamięci?).
W następnym roku obóz letni został zorganizowany nad jeziorami augustowskimi, koło wioski Studzieniczna. Komendantem obozu był Pietrek Pawlikowski, oboźnym – Janusz Klarner, gospodarzem – Tadek Orczyński.
I wtedy menażki zimnej wody odgrywały skutecznie swoją rolę. Wydarzeniem, które na długo potem stało się przedmiotem opowieści, było wykradzenie – w ramach nocnych podchodów – flagi z obozu rozlokowanej w odległości paru kilometrów którejś z drużyn warszawskich – chyba 2 WDH.
Obóz w Studzienicznej - owoc podchodów
Niemałe były emocje kilkunastoletnich chłopców w czasie takich podchodów, gdy się maszerowało do tego „nieprzyjacielskiego” obozu nocą, parę kilometrów przez las, a dalej czołgało na terenie tego obozu, aby nie być zauważonym przez wartownika. I nareszcie jeden z nas – niestety nie pamiętam, kto to był [Janusz Klarner - przyp. red.] – wydostał tę flagę obozową z namiotu, w którym była ona przechowywana w nocy po wieczornym apelu. Przedtem trzeba było oczywiście przeprowadzić odpowiedni zwiad, a po udanej akcji pilnować się we własnym obozie przed spodziewanym rewanżem.
Na pewno były to dobre gdy i zabawy, takie na wzór bohaterów książki Chłopcy z placu broni, która – obok oczywiście Karola Maya – była naszą ulubioną lekturą. A następnie, na tym samym obozie, wraz ze Zbyszkiem Klarnerem, Stasiem Leinweberem, i Wojtkiem Jakimowiczem… żegluga przy sztormowym wietrze na zwykłej pychówce pod żaglem z płótna namiotowego przez jezioro Necko, Białe i Studzieniczne.
Pozostały te chwile na zawsze w mej pamięci.
Józef Girtler
Źródło: Szkoła im. Stanisława Staszica 1906 – 1950, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, str. 412-414, przepisał hm. Dyzma Zawadzki