Otwock 11-12 czerwca 2005r.
Rywalizacja między najlepszymi zastępami z poszczególnych hufców Mazowsza rozpoczęła się jeszcze w Warszawie, gdy dostaliśmy pierwszą informację o turnieju. Jeszcze tydzień wcześniej nikt nie miał pojęcia co, gdzie i kiedy się wydarzy. W poniedziałek rano nasz zastępowy, Kuba Kurek, otrzymał pierwszy tajemniczy komunikat na temat zlotu od Komendanta Chorągwi. Nie było w nim zbyt wiele informacji. Dowiedzieliśmy się tylko o terminie turnieju i o tym, że następne wiadomości będą odsłaniać resztę tajemnicy. Aż nastał czwartkowy wieczór i dostaliśmy ostatni komunikat, w którym powiadomiono nas, że do 15:00 w piątek mamy dostarczyć SMS-owo zgłoszenie, a w zamian otrzymamy współrzędne miejsca turnieju. Tak więc - zaczęło się...
Piątek i część soboty upłynęły nam na kompletowaniu sprzętu i przede wszystkim odnalezieniu miejsca zlotu. Nie było to takie proste, gdyż współrzędne podano z dokładnością co do sekundy i musieliśmy być bardzo precyzyjni! Umówiliśmy się na 14:00 w miejscu zbiórek wyjazdowych naszej Drużyny, czyli pod pomnikiem Narutowicza. Ja do zastępu dołączyłem na przystanku na Placu Zawiszy. Czekałem dość długo, więc zrobiłem sobie legowisko z namiotów, lagi i plecaka. Nagle, po 15 minutach, z tramwaju wysypało się kilku ludzi w zielonych mundurach. Tak, to była reszta zastępu "Szopy" i przyznam szczerze, że nie wyglądali wtedy jak przyszli zwycięzcy. Szczególnie nowi harcerze. Widać było, że między "starszyzną" zastępu a młodym narybkiem jest spora przepaść. Wtedy pojawił się we mnie wielki lęk o powodzenie wyprawy, bo uświadomiłem sobie, że to jest nasz pierwszy wspólny wyjazd od czasu uzupełnienia składu zastępu, a młodzi od razu zostali rzuceni na najgłębszą wodę.
Wymogiem wzięcia udziału w turnieju była eskorta pełnoletniego przybocznego. Z naszej strony był to h.o. Marek Marczak. Właśnie dzięki niemu, zaraz po tym, jak wsiedliśmy w tramwaj numer "8", zapomnieliśmy o wadze czekającej nas rywalizacji i rozluźniliśmy się. Żartowaliśmy, śmialiśmy się, a z twarzy nowych harcerzy znikło napięcie i zdenerwowanie związane z odpowiedzialnością, jaką na nich nałożono. To chyba był pierwszy krok ku zwycięstwu, bo kluczem do sukcesu okazało się nasze zgranie.
Dojechaliśmy na pętlę tramwajową, a stamtąd przeszliśmy na pętlę autobusów i tak zaliczyliśmy kilka pętli. Jak to już bywało, spóźniliśmy się dosłownie o parę sekund na jedyny autobus, którym mogliśmy jechać. Nasza "702" uciekła nam dosłownie sprzed nosa, a następna była dopiero za godzinę, więc mieliśmy dużo czasu wolnego. Użyłem opracowanego wcześniej patentu z "legowiskiem polowym" (a właściwie przystankowym) i dzięki temu mogłem przez godzinę grzać się w słońcu. Wreszcie władowaliśmy się do autobusu, a wraz z nami wsiedli oczywiście pasażerowie z pętli. Wiedziałem, że jest to często wykorzystywana linia, ale nie myślałem, że aż tak. Z plecakami i namiotami czuliśmy się jak sardynki w puszce. Tu pewna ciekawostka: był taki przystanek, na którym 3 pasażerów wysiadło, a nazwa tego przystanku brzmiała... "Spadówa". Nic dodać nic ująć.
Wysiedliśmy na przystanku "Górki". Czekało nas teraz kilkadziesiąt minut marszu przez Otwock. Potem minęliśmy podmiejskie malownicze łąki i już byliśmy na miejscu. Stawiliśmy się równocześnie z zastępem "Abdank" z 44 WDH "Strażnica". O 17:00 zameldowaliśmy się druhowi Komendantowi Chorągwi. Mimo, że dotarliśmy w połowie wyznaczonego na to czasu, żadnego z konkurujących z nami zastępów jeszcze nie było. Komendant Chorągwi zaprowadził nas na miejsce rozbicia biwaków, czyli na piękną polanę nad Wisłą. Przedstawił szczegóły i powiedział coś, co nasz zastęp usłyszał już niejednokrotnie, choćby w Trzebnicy i Wrocławiu: "Od teraz wszystko, co zrobicie będzie podlegać punktacji".
Pierwsze zadanie: rozbić nasz biwak. Przybyliśmy pierwsi, więc obraliśmy na obóz najlepsze miejsce. Ruszyła wielka maszyna o nazwie "Szopy". Każdy trybik działał perfekcyjnie, każdy wiedział, co ma robić i robił to najlepiej, jak mógł. Nowe, jeszcze niedotarte zębatki, po tych kilku minutach wyglądały już jakby pracowały w tej maszynie od miesięcy. Na wszystko mieliśmy tylko godzinę, więc tempo i wydajność pracy ustawiliśmy na 1000%. Najpierw namioty, a gdy jedni kończyli z namiotami, drudzy zaczynali robić palenisko i bramę. Najmłodsi harcerze poszli po chrust. Ja z Mordą, czyli naszym zastępowym, Kubą Kurkiem, zrobiliśmy maszt na flagę. Potem Morda ze Strzałą dokończyli bramę, a ja wykopałem latrynę i zrobiłem pomysłowy śmietnik. Gdy góra chrustu była większa od Adama, a brama prawie gotowa, wraz ze Strzałą wpadliśmy na pomysł wyrzeźbienia figury Jezusa do kapliczki zastępu. Powiem szczerze, że nawet nie widziałem, iż razem mamy taki zmysł artystyczny, bo tego, co nam wyszło pozazdrościłby sam Burak.
Punkt 18:30 wszystko było gotowe. Na miejsce biwaku dotarł jeszcze jeden zastęp, mianowicie "Dziki" z 32 MDH "Orkan", a i to po wielu przygodach. Wylądowali bowiem po drugiej stronie Wisły, ale mieli dużo szczęścia, bo byli samochodem i mogli jakoś naprawić swój błąd. Nie to, co zastęp "Żubry" z 265 WLDH "Skrzydła", który znalazł się 19 km od miejsca biwaku i po prostu się poddał. Inny zastęp wycofał się w piątek, a o jeszcze jednym słuch zaginął. Szczerze mówiąc byłem rozczarowany małą konkurencją. My przybyliśmy na miejsce po prostu ze starą dobrą mapą, a pozostałe zastępy używały GPS, a i tak były wolniejsze od nas, albo zabłądziły. Wniosek prosty: nie można polegać tylko na technice, bo gdy technika zawodzi pozostajesz SAM!!!
Wróćmy jednak do turnieju. Wkrótce odbyła się odprawa zastępowych i wszyscy ruszyliśmy do samochodu Szwejka po prowiant na kolację i śniadanie. Teraz naszym zadaniem było przygotowanie w pół godziny jak najlepszej wieczerzy z tego, co otrzymaliśmy. Nasz "Hajcung", czyli Morda, zaraz zabrał się za ogień. Mieliśmy w menu herbatę i kiełbaski oraz wytworne kanapki. Utworzyliśmy manufakturę gastronomiczną: jeden kroił chleb, następny smarował masłem, a ostatni kładł serek Almette, szynkę albo ser biały. Poszły tak 2 bochenki i 3 bułki. Ja przyrządziłem kiełbaski "ala Szopy", czyli ze szczyptą naturalnych przypraw (głównie ziemi). Po ugotowaniu wody zrobiliśmy herbatkę. Zawołaliśmy sędziów i mogliśmy siadać do posiłku. Modlitwa, smacznego i wreszcie żarcie. Przez pół godziny rozkoszowaliśmy się kanapkami, kiełbaskami i piaskiem między zębami. Zapomniałem dodać, że przed samą kolacją uroczyście, w kręgu, wciągnęliśmy na nasz maszt flagę, a po kolacji padła komenda: "Zlot, baczność!" i druh komendant wciągnął kolejną flagę na maszt zlotowy.
Trzecia konkurencja zaczęła się w chwilę po skończeniu posiłku. Była to dwudziestominutowa musztra. Prowadziło ją dwóch sędziów-instruktorów z 265 WLDH "Skrzydła", jeden z nich był zastępcą Komendanta Chorągwi. Cały zlot zgodnie stwierdził, że powinni oni bardzo uważnie poczytać regulamin musztry organizacji harcerzy ZHR, bo każdy robił jak go nauczono, a sędziowie oceniali jak im się wydawało, że jest dobrze. Ostatecznie okrzyknięto remis, bo z każdego zastępu pozostało po jednym człowieku (odpadali ci, którzy zrobili coś źle).
Następna konkurencja to zbieranie chrustu na czas. Niezbyt wymagające zadanie. Usłyszeliśmy gwizd i w 10 minut mieliśmy zebrać jak największą ilość drewna na opał. Nam wystarczyła minuta, żeby zdeklasować rywali. Po prostu pobiegliśmy po górę chrustu, którą wcześniej uzbierali Adam, Tomek i Piotrek podczas rozbijania biwaku. Knock-out!
Ostatnie zadanie tego dnia polegało na przygotowaniu ciekawej prezentacji zastępu na ognisko. Wykombinowaliśmy coś całkiem, całkiem, jak na prowizorkę, ale nie spodziewałem się, że na tle reszty będzie to wyglądało aż tak dobre. Zaczęło się ognisko i nasze drużynowe śpiewanki dały swoje efekty. Szesnastka (czyli "Szopy") śpiewała najlepiej i najgłośniej. Prezentacja "Dzików" nie zachwyciła nas. Była to forma wywiadu z zastępowym. Scenka "Abdanku" pokazywała ich rozwój od małych zupełnie "zielonych" harcerzy do zwycięzców w trakcie zimowiska drużyny. My zaprezentowaliśmy kosmiczną opowieść o naszym zastępie, a dzięki wspaniałej narracji Strzały kadra zlotu cały czas się śmiała. Przez skromność, albo żeby nie odbierać nadziei innym zastępom, nie wspomnieliśmy, że jesteśmy obrońcami tytułu "Zastępu Orlego". Na koniec odśpiewaliśmy hymn naszego zastępu, czyli "Mruczankę", czym wzbudziliśmy entuzjazm reszty towarzystwa. W ostatniej fazie ogniska śpiewaliśmy już mniej harcerskie pieśni. Tutaj oczywiście również Szesnasta górowała.
Po ognisku myju, myju w najczystszej rzecze świata - Wiśle, i spać. Podejrzewaliśmy, że coś będzie się działo w nocy, więc na wszelki wypadek "na bojowo" położyliśmy się na krótką drzemkę. Akurat, gdy po trzech godzinach przestały mi przeszkadzać wszystkie nierówności terenu i zasypiałem, gwizdek i "Pobudka!!!" wyrwały mnie z letargu. Zadanie było proste: jak najszybciej dotrzeć do 3 punktów w okolicy, spisać kody i dostarczyć do Szwejka. Gdy usłyszeliśmy, że obowiązuje "wolna amerykanka" w dotarciu do punktów szybko podzieliliśmy się na 3 patrole i ruszyliśmy w teren. Każdy zastęp otrzymał tylko jedną mapę z naniesionymi punktami. Mieliśmy jeszcze jedną naszą własną mapę drogową. Morda przyjrzał się swojemu punktowi i pobiegł na pamięć. Ja również spojrzałem i z mapą drogową pognałem do swojego punktu. Najłatwiej miał Strzała, bo dostał mapę z zaznaczonymi punktami, a droga wiodła po prostu wzdłuż rzeki. Ja z Piotrkiem napotkaliśmy małe kłopoty, bo w pewnej chwili zaczął gonić nas ogromny pies. Dzięki temu niepotrzebnemu turbodoładowaniu trafiliśmy na punkt Mordy i musieliśmy znów pruć do swojego. Sporo się go naszukaliśmy, ale w końcu się udało. Kadra turnieju była zaszokowana tempem wykonania zadania, bo zajęło nam ono, razem z pobudką, około 45 minut. Nagrodą była spokojna dalsza cześć nocy.
Pobudkę zarządzono o 7:15 (Komendant Chorągwi zaspał, cha, cha...). Czekała nas półgodzinna zaprawa we własnym gronie i pierwsze zadanie: ugotowanie wody na czas. Tutaj zajęliśmy drugie miejsce przez zwykłe gapiostwo, bo nie mogliśmy wymyślić ile pojemności ma menażka. Głupia wpadka, prawda? Bo ogień rozpaliliśmy jako pierwsi! Z ugotowanej wody mieliśmy zrobić poranną herbatkę, a także przygotować śniadanie z wczorajszych zapasów. Zapomniałbym powiedzieć o pewnej nocnej przygodzie. Postanowiliśmy zrobić z wnętrza naszego namiotu magazyn na jedzenie przeznaczone na śniadanie. Los chciał, że wylały się nam ogórki ze słoika. Budząc się rano zobaczyliśmy, że po prostu cały namiot pływał w soku z korniszona. Super lepkim i w ogóle ohyda!. Tak więc, jeśli teraz otworzycie namiot i spotkacie tam krzak ogórka, to znaczy, że jest to jeden z dwóch namiotów zastępu "Szopy". Rano oczywiście wszystko wymyliśmy, ale zapach pozostanie w nim na długo.
Po śniadaniu wciągnięto flagę na maszt i wyznaczono nam bardzo dziwne zadanie. Kazano nam się zebrać z telefonami komórkowymi. Następnie wszystkim, oprócz zastępowych, odebrano komórki (a to podstęp!). Jednemu człowiekowi z każdego zastępu zapisano wiadomość w telefonie i wyjęto, a następnie zwrócono baterię (mój biedny telefon). Rozmontowane telefony dano zastępowym. Zawiązano im oczy i wywieziono gdzieś samochodem. Uwaga do organizatorów: jeśli chce się kogoś zmylić, to nie wywozi się w jakieś leśne ścieżki, zawraca do drogi głównej i tak kilka razy, bo można się łatwo połapać. W tym czasie, kiedy porwano zastępowych, reszta zastępu miała przeprowadzić zbiórkę. Po zbiórce mieliśmy czekać, na coś... Nagle woła nas Szwejk i mówi, że otrzymał SMS od naszego zastępowego o następującej treści: "Idźcie drogą, którą przyszliśmy na przystanek". Ruszyliśmy biegiem i spotkaliśmy Mordę w połowie dystansu, włożyliśmy baterię do telefonu wysłaliśmy zapisaną wiadomość. I w ten sposób odnieśliśmy kolejne zwycięstwo. Morda zeznał, jakie miał zadanie: kiedy wyrzucili zastępowych gdzieś w lesie powiedzieli, że mają 10 minut na orientację w terenie, potem muszą napisać SMS do swoich ludzi i tak wyznaczyć im miejsce, żeby móc z się z nimi spotkać w lesie. Gdy tylko druhowie organizatorzy powiedzieli, że zastępowi mają 10 minut, nasz wódz spytał, czy może od razu pisać. Tak inteligentnie ich wywieźli, że od początku wiedział, gdzie jest. Choć inni zastępowi dopiero zaczynali pisać, Morda już wybiegał nam na spotkanie. Dlatego wygraliśmy z zapasem 30 minut.
Przedostatnią konkurencją (najwyżej punktowaną) były igrzyska harcerskie: ciche podchodzenie, samarytanka, mierzenie szerokości rzeki i wysokości drzewa, składanka azymutowa, sygnalizacja itp. Oczywiście nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie to, że na wszystko mieliśmy 30 minut. Wydaje mi się, że poszło nam dobrze, bo znowu działaliśmy podzieleni na grupy zadaniowe.
Ostatnią dyscypliną była gra, takie nietypowe dwa proporce. Zbijało się poprzez rozpięcie pasa; oczywiście pas miał być na wierzchu. Jak się okazało, tylko my mieliśmy regulaminowe pasy harcerskie, bo reszta drużyn posiadał pasy cywilne - praktycznie nie do rozpięcia podczas walki. To nie był jedyny kłopot, bo dwa zastępy, widząc w nas największe zagrożenie, utworzyły sojusz i to był nasz koniec. Przegraliśmy tę grę, nie mieliśmy szans.
Czekało nas jeszcze zwijanie obozów i apel kończący. Słuchaliśmy rozkazu: trzecie miejsce zastęp "Dziki" z 32 MDH "Orkan", drugie miejsce zastęp "Abdank" z 44 WDH "Strażnica" i wreszcie pierwsze miejsce zastęp "Szopy" 16 WDH. A więc obroniliśmy tytuł "Zastępu Orlego"! W nagrodę otrzymaliśmy dwa namioty Campusa. W chorągwi wprowadzono ciekawe oznaczenie zwycięskich zastępów: za zdobycie pierwszego miejsca w drużynie dostaje się granatowe pióro, jeśli się wygra zawody w hufcu otrzymuje się srebrne, a jeśli odniesie się sukces na forum chorągwi - złote. Tak więc mamy teraz piękny komplecik. Podobno otrzymamy jeszcze niespodziankę przed frontem chorągwi 11 listopada na uroczystej zbiórce. No, zobaczmy, co nam tam szykują.
Skład zwycięskiego zastępu "Szopy", najlepszego zastępu 16 WDH, najlepszego zastępu hufca "Klucz", najlepszego zastępu Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy, czyli "Zastępu Orlego": zastępowy wyw. Jakub Kurek ("Morda"), mł. Konrad Winiarski ("Winiar"), mł. Michał Strzelecki ("Strzelec"), szer. Tomasz Odrzygóźdź, szer. Adam Dziedzic, szer. Piotr Maślankiewicz.
Konrad Winiarski