4-29 lipca 2005 r.
Obóz letni chyba zaskoczył niektórych harcerzy Szesnastki. Jest to już poniekąd (złą!) tradycją: karty i wpłaty zbierane są w ostatniej chwili, część osób nie może się zdecydować, część rezygnuje, a niektórzy dojeżdżają lub wyjeżdżają w trakcie. No i ta cała otoczka organizacyjna: miejsce, zaopatrzenie, transport. Na szczęście co do miejsca mieliśmy sprawę przygotowaną niemal od marca. Wówczas to miało miejsce pierwsze spotkanie z Karoliną, drużynową 40-stki z Gdyni. A potem, gdzieś tak w połowie maja, pojechaliśmy na rekonesans i zobaczyliśmy miejsce, które poleciły nam dziewczyny. W końcu "miejscowe", więc teren znają, jak własną kieszeń.
Jezioro nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia, a las zmartwił nas jeszcze bardziej: był to wąski pasek terenu przecięty leśną drogą, który graniczył ze szkółka leśną znajdującą się już w innym nadleśnictwie (granica biegła środkiem jeziora). W dodatku duża miejscowość wypoczynkowa (Kamienica Królewska) znajdowała się zaledwie pięć kilometrów od obozu. Ale cóż było robić. Lepsze takie miejsce niż żadne. Zresztą, jak się okazało, nie było w końcu tak źle.
Kwaterka miała wyruszyć tydzień wcześniej ze sprzętem. Kierowca nie wziął nikogo na pakę, a zatem do szoferki zmieściło się tylko dwóch bohaterów. Na szczęście w dwa dni później znacznie większa ekipa ruszyła pod wodzą Kaczora i Marka na odsiecz. W sumie sił ludzkich było pod dostatkiem. Zabrakło natomiast żerdek i gwoździ. Były za to deski. Nie dało się ich przybić, ale przynajmniej tyle dobrego. Mimo tych oczywistych trudności kwaterka nie próżnowała. Udało się rozwalić jeden rower i prawie zmiażdżyć dłoń Krzyśkowi. Poza tym wykopano parę dołków i zrobiono pomost, który miał tę właściwość, że nieumiejętnie naciśnięty - zatapiał się. Była z tego kupa śmiechu w trakcie obozu.
Drużyna wyjechała 4 lipca rano spod szkoły nr 23. Dowodził Lech Najbauer, komendant zgrupowania. Tego samego dnia wyruszył na obóz pierwszy komendant, Paweł Burakowski, Drużynowy Szesnastki. Zastosowano bowiem sprawdzony już rok wcześniej system rotacyjny: każdy tydzień obozu prowadził inny instruktor. Dla potrzeb kronikarskich dodajmy jeszcze, że komendanta zgrupowania wybrano drogą losowania: ten, kto wyciągnął najkrótszą zapałkę został szefem całości.
Dojechaliśmy na miejsce po niemal ośmiu godzinach jazdy. Po drodze zatrzymała nas kontrola policji i nadzoru drogowego, więc mieliśmy ponad godzinę w plecy. A tu jeszcze okazało się, że kierowca nie podwiózł nas do samego obozu, bo bał się zakopania w piachu (niepotrzebnie), więc z całym majdanem, bambetlami i kilkoma kartonami dżemu i konserw trzeba było biec ponad dwa kilometry do obozu. Kierowca popędzał nas, bo musiał być w Warszawie wieczorem, a tymczasem wciąż nie nadjechał jeszcze Burak, który miał przejąć komendę w pierwszym tygodniu. Na szczęście na miejscu był Paweł Huras, prawdziwy bohater tego obozu - pełnił na nim funkcje oboźnego i był to niewątpliwie najlepszy oboźny od wielu, wielu lat.
Chłopcy leżeli na zwiniętych jeszcze namiotach i odpoczywali po morderczym biegu. Wkrótce zresztą pojawił się Burak i rozpoczęto rozbijanie obozu. Nie było to łatwe ze względu na ukształtowanie terenu, szkółkę leśną i w ogóle warunki klimatyczne: zaczynały się wielkie upały. Harcerki rozbiły się po drugiej stronie leśnej drogi na górce, my - bliżej jeziora.
Prace trwały kilka dni. Furczały siekiery, piszczały piły, waliły młotki i obóz rósł. Ze względu na warunki terenowe został podzielony na dwa niby-podobozy. Pierwszy stanowił nieregularny spłaszczony krąg siedmiu namiotów zastępów i jednego komendy. Po środku wzniesiono maszt z drabinką sznurową, a wejścia strzegła brama, którą później ozdobiono elementami nawiązującymi do obrzędowości tego obozu - rzymskiego fortu na rubieżach imperium. Po przejściu przez bramę po prawej stronie widziało się tablicę rozkazów i pe-poż, a po lewej rozpięty na drzewach płat płótna, na który nanoszono znaki topograficzne, tworząc mapę okolic - Imperium Szesnastki. Drugi mini-podobóz składał się z dwóch namiotów wędrowników, czyli harcerzy starszych, dowodzonych przez Marka Marczaka, realizujących swój własny program i obrzędowo nawiązujących do germańskich sprzymierzeńców Rzymian. Początkowo wędrownicy próbowali budować wieżę, zwaną "kurnikiem", w której mieliby swoje locum, ale ostatecznie poniechali tej konstrukcji i zadowolili się tylko rozbiciem namiotów nad rowem, co spowodowało, że do ich siedzib wchodziło się po jednym schodku w dół, jak do ziemianki. Oba mini-podobozy rozdzielał, a raczej łączył, plac apelowy, zwany forum. Był to pas nierównej ziemi z rzadkimi okazami sosen, za to na tyle długi, że wszyscy mieścili się na nim w jednym szeregu. Koniec placu najbliższy brzegowi jeziora wieńczyła wykona z żerdek bazylika św. Piotra. Tam odbywały się msze polowe oraz ogniska obozowe. Nieco z boku usytuowano namiot sanitarny; wiadomo - bliżej kościoła.
Po drugiej stronie drogi znajdował się magazyn sprzętu (nad którym pieczę sprawował jeden z wędrowników, Dexter), nieco dalej w kierunku kuchni - magazyn jedzenia z pokaźną i naprawdę imponującą piwniczką. Dalej droga prowadziła na kąpielisko i do umywalni, a potem do kuchni i na stołówkę. Za stołówka rozciągał się już teren obozu harcerek, które bawiły się w greckie nimfy.
Pionierka namiotowa nie należała do szczególnie wyszukanych, choć trzeba przyznać, że wędrownicy podjęli nieudaną próbę przełamania rutyny. Także komenda zrobiła coś, czego jeszcze nie było: zbudowano wolno stojące i nie wkopane łoża, z ozdobnymi szczytami, a także skrzynię na skarbiec legionu i kredens z otwieranymi drzwiami, za którymi schowano mapy i inne przydatne na obozie przedmioty papierowe. Całości dopełniał stół z ławami z grubych żerdzi. Łoże komendanta stało na środku namiotu, a po bokach spali Paweł (oboźny), Piotrek (instruktor programowy) i Krzysiek (instruktor programowy - ten ostatni, ze względu na gabaryty, na podwójnym łóżku).
Koniec pierwszego tygodnia obozu był zarazem początkiem regularnego obozowego życia w rzymskim forcie na rubieżach imperium. Wprowadzano elementy obrzędowości rzymskiej (dla wędrowników - germańskiej), zaczęto szyć czerwone tuniki i proporce poszczególnych decurii (zastepów), które zresztą przybrały na czas obozu nazwy łacińskie. Na tablicy ogłoszeń zaczął pojawiać się magazyn "Rzymskie sprawy". Wprowadzono także walutę zwaną sestercjami, za które można było kupować słodycze w magazynie. Nowatorskim elementem obrzędowości było wprowadzenie sprawności "Pater Noster" - trzeba było nauczyć się po łacinie "Ojcze nasz" i wyrecytować z pamięci. Niewielu śmiałkom udała się ta sztuka.
W niedzielę zmienił się komendant obozu. Kadencję zaczął konsul Marcus Szwejkus, który zastąpił Burakusa, wielkiego cezara i imperatora. W ciągu tego drugiego tygodnia pogoda dopisywała, dzięki czemu przeżyliśmy wiele ciekawych gier i harców i nabyliśmy sporego doświadczenia w prowadzeniu rzymskiego fortu. Odbyła się wówczas słynna i bardzo oryginalna gra pt. "Katapulty". Polegała ona na tym, że zastępy miały za zadanie zbudowanie skutecznych (strzelających szyszkami) katapult i wprowadzenie ich do walki. Wszystko na czas. Po zbudowaniu katapulty zostały ocenione przez fachowców (kadra) i, żeby gra była grą - musiał się oczywiście odbyć drugi etap polegający na walce z użyciem śmiercionośnych machin. Zaatakowano zatem twierdzę Germanów. Jej zdobycie polegało na trafieniu pociskami z katapulty w miski, które stały przy wieżach wartowniczych; trafienie oznaczało zburzenie wieży i zdobycie twierdzy. Ale oczywiście rozstrzygnięcie potyczki nastąpiło w otwartym polu. Bitwę wygrali dzielni Rzymianie.
Inną ciekawą grą była zabawa z elementami samarytanki przeprowadzona przez zastęp "Lisy" (czyli "Vulpes"). Polegała ona na tym, aby w dzikim germańskim lesie znaleźć rannego legionistę i za pomocą samarytańskich metod doprowadzić go jak najszybciej żywego do namiotu medyków, stacjonujących nieopodal fortu. Gra pokazała jakie błędy popełniamy niosąc pierwszą pomoc i co należy poprawić. Po grze ratownicy HOPR z Szesnastki pokazali dokładnie jak powinna się odbyć udana akcja.
Wszystko niemal na obozie miało formę gry. Nawet poczciwe chatki, które udało nam się zainstalować po drugiej stronie jeziora, włączono w grę polegająca na podchodach między zastępami. Wśród decurii zdarzyła się i taka, która dla zmylenia przeciwników zbudowała dwie chatki. Zabawy było co niemiara.
Godnym uwagi zdarzeniem było wybudowanie przez konsula Marcusa Szwejkusa olbrzymiej wieży do oblężeń wodnych, z której zmęczeni legioniści mogli skakać w wodne otchłanie. Jezioro przy brzegu było dość płytkie, a brak tego jakże potrzebnego urządzenia wszyscy odczuwali niezwykle dotkliwie. Warto zaznaczyć, że ta inwestycja, jak również podwyżka żołdu, wypłacanego w sestercjach (aluminiowych podkładkach) sprawiły, że rządy Markusa Szwejkusa przebiegały spokojnie i sielsko, a także zapisały się w pamięci legionistów jako okres prawdziwych rzymskich wakacji. Jedynym mankamentem była kuchnia, a właściwie niezbyt racjonalne metody żywienia stosowane przez nimfy, które jak wiadomo, żyją powietrzem, pajęczynami i małymi robaczkami.
Harcerze, którzy po raz pierwszy byli na obozie, dostąpili zaszczytu wyruszania na całodniową wyprawę, pełną przygód i niebezpieczeństw, dzikich barbarzyńców oraz mitycznych stworów. Przystąpili mianowicie do biegu na stopień młodzika. Po całym dniu ciężkich zmagań, krwawych bitew i męczących bojów z zakresu technik legionowych, wrócili zmęczeni, ale szczęśliwi. Było to widać po ich błyszczących oczach (powszechnie znany wskaźnik szczęścia). Bieg zorganizował Piotrek Drzazga. Przeszkody obsadzono harcerzami, którzy stopień młodzika zdobyli wcześniej. Planowano, że uroczyste przyrzeczenie zostanie złożone w trakcie święta Obozu, jednak uroczystość ta został przełożona na kolejną sobotę.
A właśnie, ważnym wydarzeniem było to jak zwykle święto Obozu. Zorganizowaliśmy je wspólnie z nimfami z 40-stki, Zawiszakami i rodzicami. Najpierw na specjalnie przygotowanej scenie odbył się rzymski festiwal pieśni i tańca oraz głośnej muzyki i niezrozumiałych okrzyków. Każda decuria i każe plemię nimf wystawiło swoją scenkę, którą oceniało jury złożone z Zawiszaków i rodziców. Główną nagrodą była mityczna Srebrna Łycha z kornwalijskich wzgórz, którą wcześniej specjalnie na tę okazję zrobili Germanie. Po raz pierwszy w historii została przekazana dwóm ekipom teatralnym jednocześnie. Na szczęście nie doszło do rękoczynów.
Uroczysty apel zgromadził na forum zarówno harcerzy, jak i harcerki. Władzę do końca obozu objął Pretorius Lechus.
Po obiedzie pomaszerowaliśmy w szyku i przy biciu w bęben i werbel na Mszę świętą do pobliskiego obozu harcerzy z Pomorza. Mszę odprawił sam biskup, ale ponieważ się spóźnił, wyprawa zajęła nam bardzo dużo czasu. Po powrocie do obozowiska trzeba już było pożegnać gości i rozpocząć przygotowania do rajdów zastępów.
Rajdy prowadzone były w połączonych składach zastępów ("Sokoły" razem z "Lisami", "Żubry" z "Bobrami" i "Łosie" z "Rysiami", tylko "Szopy" oddzielnie). Wędrownicy, zaopatrzeni w rowery, wybrali się na znacznie dłuższą trasę, przy czym nie był to ich pierwszy rajd na tym obozie. Oto relacje jednej z ekip rajdowych, autorstwa legionisty Michała Trochy:
Opiekunem naszej grupy rajdowej, w której skład wchodzili legioniści decurii "Falco" i "Vulpes", był Piotrek Drzazga. Zgodnie z planem, pierwszego dnia pomaszerowaliśmy polnymi drogami do Lęborka. Tam mieliśmy znaleźć nocleg, po czym ruszyć na podbój Trójmiasta. Wyruszyliśmy z obozu w poniedziałek o godzinie 8:00. Szliśmy prawie cały dzień. Po niedługiej (około 20 km), aczkolwiek bardzo wyczerpującej wyprawie postanowiliśmy poszukać noclegu. Niestety, nie mieliśmy szczęścia i wszystkie klasztory, szkoły, kościoły i inne placówki nie miały możliwości, aby nas przyjąć. Gdy wszyscy byli już bardzo zmęczeni bezowocnym poszukiwaniem schronienia przed chłodną nocą, zdecydowaliśmy się wysłać kilkuosobową grupę na zwiad w poszukiwaniu miejsca spoczynku. Po prawie godzinie chłopaki wrócili z dobrą nowiną. Znaleźli miejsce, gdzie możemy spać spokojnie. Była to remiza straży pożarnej. Panowie strażacy okazali się bardzo mili i umożliwili nam korzystanie z pryszniców i internetu.
Następnego dnia wstaliśmy o 7:00. Po pożegnaniu strażaków, ruszyliśmy czym prędzej w kierunku przystanku PKS. Chcieliśmy zakupić bilety do Gdyni. Gdy dotarliśmy już do tego miasta, od razu poszliśmy zwiedzić słynne oceanarium i statki zacumowane przy nabrzeżu. Około południa pomaszerowaliśmy do informacji turystycznej, aby spytać się o miejsce, gdzie możemy przenocować. Niestety, nie było bezpłatnych schronisk, więc poszliśmy do miasta. Po kilku godzinach niepowodzeń natrafiliśmy na... jednostkę Straży Pożarnej nr 1. Z lekkimi wątpliwościami postanowiliśmy spytać się o chociaż niewielki skrawek podłogi. Po długim dialogu z szefem oddziału okazało się, że mają wolną świetlicę, więc nie tracąc czasu poszliśmy się zakwaterować. Gdy już to zrobiliśmy odwiedziliśmy jeszcze pobliską pizzerię, a potem udaliśmy się na gdyńską plażę. Bawiliśmy się, pływaliśmy, budowaliśmy zamki z piasku przez parę godzin. Nagle, ni stąd ni zowąd, zaczęło padać i musieliśmy prędko pognać ku naszemu miejscu zakwaterowania. W świetlicy oglądaliśmy telewizję, graliśmy w gry, a później zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
We środę wstaliśmy o 8:00, spakowaliśmy się, podziękowaliśmy przemiłym gospodarzom i wyruszyliśmy zgodnie z planem do Gdańska. Pojechaliśmy miejską linią kolejową kursującą na terenie Trójmiasta. Około 11:00 dotarliśmy do miasta Neptuna. Noclegu szukać nie musieliśmy, ponieważ w trakcie podróży okazało się, że możemy spać w siedzibie Pomorskiego Okręgu ZHR. Zostawiliśmy tam nasze rzeczy i poszliśmy zwiedzać malownicze Stare Miasto. Po pełnym wrażeń spacerze wstąpiliśmy oczywiście na obiad i mimo, że wszyscy byliśmy przejedzeni, musieliśmy ruszyć dalej. Pojechaliśmy komunikacją miejską na plażę, aby pożegnać się z morzem. Niestety, pogoda nie dopisała i po jakichś dwóch godzinach zaczęliśmy wracać do schroniska. Około 20:00 pełni wrażeń i fascynujących przeżyć zaczęliśmy podsumowywać ten rajd. Później kilka osób wybrało się do centrum handlowego, a reszta został na kwaterze. Zabawy i gry w izbie harcerskiej skończyliśmy późnym wieczorem. Wskoczyliśmy do śpiworów i odespaliśmy ostatnia rajdową noc.
Rano wstaliśmy niemalże skoro świt, spakowaliśmy się i poszliśmy pozwiedzać gdańskie centrum miasta, a później zajrzeliśmy do bardzo dobrej i znanej restauracji, gdzie zjedliśmy obiad. Po posiłku czym prędzej wyruszyliśmy na dworzec PKP, kupiliśmy bilety do Lęborka i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Przez całą trasę szlifowaliśmy alfabet Morse'a. Gdy już dotarliśmy do Lęborka, okazało się, że dopiero za dwie godziny mamy autobus do Bukowiny. Wytrwale czekaliśmy, pomimo niesprzyjającej aury. Do obozu dojechaliśmy około 20:00. Zameldowaliśmy się komendantowi i poszliśmy się rozpakować.
A oto relacja innej ekipy rajdowej (autor: Krzysztof Pasternak):
Decurie "Alces" i "Lynx" wyruszyły z obozu koło 9:00 rano. W planie mieliśmy dotarcie do Lęborka, co udało się nam nie bez przeszkód, bowiem mapa nie obejmowała całego terenu naszej trasy. No, ale jakoś sobie poradziliśmy. Po dotarciu do Lęborka odsapnęliśmy troszkę pod dworcem PKP czekając na pociąg do Słupska. O 14:00 wsiedliśmy do pociągu i po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. Z dworca poszliśmy prosto przed siebie, ażeby poszukać jakiegoś miejsca gdzie można by coś zjeść. Nie musieliśmy szukać długo, bo na głównej ulicy odchodzącej od dworca znaleźliśmy bardzo miłą pizzerię (gdzie dodatkowo smacznie karmiono, jak się wkrótce okazało). A i ceny były w zasięgu naszych rajdowych finansów. Po zjedzeniu pysznego posiłku i naradzie doszliśmy do wniosku, że można by nieco zmienić nasze plany i do Ustki pojechać już dziś. Poszliśmy zatem na przystanek autobusowy, bowiem do Ustki można dojechać w 20 minut autobusem komunikacji miejskiej za 2,60 zł. W Ustce rozpoczęliśmy poszukiwania jakiegoś taniego noclegu. Po standardowej i nieudanej wizycie w kościele, gdzie spodziewaliśmy się chociaż kawałka podłogi harcerskim zwyczajem, musieliśmy udać się w dalsze poszukiwania, bowiem ksiądz nie miał nam wiele do zaoferowania. Pytaliśmy także o pola namiotowe w mieście lub okolicy no i znaleźliśmy w końcu to, czego szukaliśmy. Niedaleko centrum, cena niewygórowana i całkiem miła właścicielka - tak więc mieliśmy już gdzie rozstawić namioty. I tutaj zaczęła się lekka polka, bo mieliśmy tylko tropiki oraz stelaże, bez części mieszkalnej (żeby było mniej do noszenia). Po około godzinie rozstawiliśmy namioty (przydało się doświadczenie z obozu rowerowego do Wilna) i poszliśmy na spacer po Ustce. Około godziny 21:00 wróciliśmy na pole namiotowe i poszliśmy grzecznie w kimono, bo po całym dniu byliśmy bardzo zmęczeni.
Następnego poranka po śniadaniu, na które złożyły się bułeczki i jogurt, wbiliśmy się w plażowe ciuchy i dawaj nad morze! Po kolo 5 godzinach plażowania sielankę przerwał nam deszcz, więc ewakuowaliśmy się do miasta, zjedliśmy pyszny kebab na obiadokolacje i pospacerowaliśmy po nadmorskiej promenadzie. Część rajdowiczów poszła na pole namiotowe, ale ja oraz Maurycy postanowiliśmy zostać jeszcze trochę w mieście, co bardzo się nam opłaciło, bo trafiliśmy na koncert jakiejś lokalnej gwiazdy gitary klasycznej. Koncert bardzo nam się podobał, repertuar był zróżnicowany, a wyborna technika sprawiła, że artysta zbierał mnóstwo braw.
Następnego dnia spakowaliśmy nasze rzeczy, pożegnaliśmy się z właścicielką pola namiotowego i poszliśmy na pociąg... tzn. reszta poszła, a ja czekałem jak kołek pod sklepem, gdzie robiliśmy kilka razy zakupy, na szefową, ponieważ ona jedyna mogła nam w całej mieścinie wystawić fakturę VAT. Po otrzymaniu tego cennego kawałka papieru puściłem się pędem na stację do chłopaków. Na szczęście pociągu jeszcze nie było. Po dojechaniu do Słupska zwiedziliśmy miasto, obejrzeliśmy rynek i co ważniejsze obiekty, poszliśmy do znanej juz nam pizzerii "Etna" na obiadek, a potem ruszyliśmy w poszukiwaniu noclegu, co tym razem dało lepszy skutek, bo znaleźliśmy dach nad głową w przykościelnej świetlicy (wszystko oczywiście dzięki uprzejmości księdza). Po rozłożeniu swoich rzeczy rozeszliśmy się po mieście na spacer. Kolacyjkę w postaci zupek chińskich zjedliśmy już w kwaterze i zaraz poszliśmy spać.
Dnia ostatniego, czyli we czwartek, wstaliśmy około 9:00 (póki można to sobie używaliśmy, w końcu od tego rajd jest), posprzątaliśmy kwaterę, pożegnaliśmy się i udaliśmy, aby napełnić żołądki naleśnikami z baru mlecznego. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że zarówno cena jak i naleśniki były rewelacyjne (podwójna porcja za 4,80zł!). Po obiadośniadaniu kopsnęliśmy się na dworzec, gdzie około 12:00 mieliśmy pociąg do Lęborka. W Lęborku oczekując na PKS do Kamienicy zjedliśmy ogromniaste zapiekanki. Późnym popołudniem wylądowaliśmy wreszcie w obozie .
Po powrocie z rajdów wszyscy byli trochę zmęczeni, ale także pełni niezapomnianych wrażeń. Pogoda niestety bardzo się popsuła. Deszcz padał całą noc i w związku z tym nie doszedł do skutku etap nocny biegu na wywiadowcę. Maurycy, który obsadził pierwszą przeszkodę, jednak o tym nie wiedział i przespał noc w namiocie, czekając na chłopaków. Bieg ruszył rano, gdy 17 jego uczestników wyszło w teren. Padać w tym czasie nie przestało ani na chwilę. Wielu chłopców było już zrezygnowanych. Niektórzy przeszkodowi, nie mogąc zrozumieć dlaczego nikt nie trafia na ich przeszkody zastanawiali się, czy stoją w dobrym miejscu, czy też wszyscy biegnący się pogubili. Kiliku osobom jednak się udało znaleźć właściwa drogę. Wszyscy byliśmy strasznie przemoczeni i niektórzy nie mieli już nadziei na to, że ukończą bieg. To także spowodowało jego niski wynik, brak nadziei na sukces był niemniej morderczy od warunków pogodowych. Wywiadowców czekała jeszcze przeprawa na tratwie i posiłek w lesie, samodzielne przygotowany z dostarczonych składników. Na kolację wszyscy byli już w obozie. W nocy odbył się przełożony marsz na azymut. Ukończyło go jedynie czterech chłopaków. Rano czekało na nich jeszcze kilka zadań, zanim otrzymali wymarzony stopień.
W sobotę nasze obozowisko odwiedził ksiądz Michał Gutkowski, kapelan harcerzy z Gdyni. To była już jego druga wizyta u nas. Tym razem zorganizował nam grę pod nazwą "Duszochwaty". Był to harc o tematyce religijnej, w którym wzięliśmy udział wspólnie z dziewczynami. Gra połączona była z rekolekcjami poprowadzonymi przez ojca Michała. Na koniec odbyła się nocna Msza św. połączona z ogniskiem. Cała zabawa się udała i wszystkim się podobała, ponieważ zadania na przeszkodach były dobrze przygotowane i bardzo ciekawe. W nocy nowomianowani młodzicy złożyli przyrzeczenie harcerskie.
Niedzielę poświęciliśmy na turniej w piłkę nożną. Nie było to nic specjalnie ciekawego. Noc natomiast była bardziej ciekawa. Był to bowiem początek całodobowych manewrów, w których wzięliśmy udział wspólnie z harcerkami z 40-stki. Po ciszy nocnej Paweł zagwizdał alarm ciężki dla całego obozu. W tym czasie dowódcy patroli musieli wyłowić z jeziora mapy, wskazujące teren, gdzie mają spędzić noc (mapy pływały w miskach, które oświetlały znajdujące się w nich świeczki). Tej nocy odbyła się pierwsza gra polegającą na zebraniu przez patrol jak największej liczby świeczek płonących na dnie wąwozu. Następnego dnia patrole o danej godzinie musiały się stawić na miejscu kolejnego starcia. Manewry miały fabułę wyprawy Jazona po złote runo, a więc gra miała polegać na ujarzmieniu byka ze spiżowymi nozdrzami. Kolejna gra polegała na zasadzeniu zębów smoka. Następną z gier była walka ze szkieletami; polegała ona na zastawieniu pułapki na człowieka obwieszonego balonami i przebicie balonów odpowiedniego koloru. Gra, która chyba najbardziej się podobała, to zbieranie słodyczy porozrzucanych w lesie. Finałowy harc odbył się w obozie i polegał na jego podejściu. Sztuka ta udała się Lewemu.
Ale dla Lewego, a także dla Artura i Kuby Sławińskiego, ta noc jeszcze się nie skończyła. Rano zaczynała się dla nich próba końcowa na stopień ćwika. Musieli się do niej przygotować. Ich zadanie polegało na dotarciu do wyznaczonych obozów zaprzyjaźnionych środowisk i wykonaniu na miejscu serii zadań. Bieg ukończyli Lewy i Kuba, wracając we środę wieczorem. Opowiadali potem przez dwa dni co im się przydarzyło i jak sobie radzili. Byli naprawdę bardzo szczęśliwi.
W tym czasie reszta obozu wykonywała służbę na rzecz lasu. Leśniczy poprosił nas o pomoc w uprzątnięciu śmieci oraz gałęzi pozostałych po przecinkach wykonanych przez drwali. Praca okazała się czasochłonna i ciężka. Sprzątaliśmy las przez cały wtorek i we środę przed południem, a mimo to leśniczy nie był z nas zadowolony. W końcu dał za wygrana i machając ręką powiedział: "Eeeeee!".
Po południu zaczęła się już rozpionierka, na którą mieliśmy tylko półtora dnia. Robota jak zwykle furczała, ale tylko w rękach niektórych. Zabrakło Krzyśka, Maurycego i Daniela, którzy musieli wcześniej opuścić obóz. Prace zwieńczyliśmy całonocnym ogniskiem, zwanym "Agapą", ze śpiewami i tańcami oraz porządna wyżerką (po raz pierwszy na tym obozie!). Towarzyszyły nam harcerki, dla których była to również ostatnia noc obozowa. Pod koniec ogniska chętni wybrali się na kąpiel w jeziorze o 4:00 nad ranem, a niektórzy poszli spać. Tylko najwytrwalsi nie spali przez całą noc, co oczywiście odbiło się na ich zdrowiu i zdolności do dalszej pracy. Wcześnie rano, bo już o 5:00, zagrzmiała ostatnia na tym obozie pobudka. Musieliśmy jeszcze dokończyć pakowanie sprzętu i odbyć ostatni apel. Pożegnaliśmy się z terenem, pomogliśmy dziewczynom odplątać linkę z masztu, zostawiliśmy Burakowi cztery worki śmieci, wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na obiad zatrzymaliśmy się w Sierakowicach, a potem niemal bez przerwy jechaliśmy do Warszawy. Właśnie zbliżaliśmy się do miasta, gdy z pokładowego radia dowiedzieliśmy się, że nad Warszawą szaleje burza. Wjazd był utrudniony, gdyż w wielu miejscach leżały połamane drzewa i tworzyły się korki. W końcu udało nam się dotrzeć na ulicę Wawelską. Tam w sposób tajny i niezauważony wysiedliśmy z autokaru i przeszliśmy pod osłoną nocy na drugi koniec parku przed szkołę nr 23. Czekali tam na nas zmoknięci rodzice. Wreszcie zobaczyli podjeżdżający autokar, jednak kiedy otworzyły się drzwi i nikt z niego nie wysiadł. Konsternacja! Nagle zza drzew parku wmaszerowaliśmy w dwuszeregu w rytm bębna i werbla. Przewodził Paweł Huras. W dwóch równych rzędach szliśmy w jego ślad, a kiedy podniósł włócznię św. Jerzego szeregi rozdzieliły się i utworzyły krąg. Rodzice bili brawo, deszcz padał, a my byliśmy dumni z siebie, jakbyśmy wygrali konkurs Eurowizji. Fakt - chłopcy ćwiczyli ten manewr przez kilka ostatnich dni na obozie, a teraz wyszedł po prostu perfekcyjnie.
Stojąc w kręgu pożegnaliśmy się "Bratnim słowem" i rozeszliśmy do domów. Niektórzy z nas już za kilka dni staną ponownie na zbiórkach wyjazdowych na kursy; dwóch już zresztą było na szkoleniu dla wodzów zuchowych. Reszta mogła w końcu odpocząć i zregenerować siły po wyczerpującym obozie.
autorzy: Maurycy Kiendziński, Michał Trocha, Krzysztof Pasternak i Piotr Drzazga
współpraca: Lech Najbauer